Król Tajlandii bardzo kocha swoich poddanych. A oni jego, ale o tym już kiedyś pisaliśmy. Król chce, aby jego poddani byli zawsze szczęśliwi, zadowoleni i dobrze się bawili. Dlatego na przykład Król buduje dla swych poddanych ZOO.

Jako że Bungchawak ZOO to dar Króla dla swego ludu, nie mówi się o nim wśród turystów-farangów. Zbudowano je zresztą daleko od popularnych turystycznych szlaków — w Doem Bang Nang Buat w prowincji Suphan Buri. To jakieś 2 godziny jazdy samochodem od Bangkoku. Jest tutaj duże jezioro Chawak, jest wyspa na jeziorze, można wynająć kwaterę lub mały domek z widokiem, jest sporo ulicznych knajp, jest park warzywny, jest spokojnie i zielono. Mimo to, jakimś cudem, udaje się Tajom swój królewski dar utrzymywać z dala od turystycznego amoku.

ZOO. Odwieczne pytanie. Chodzić tam, czy nie chodzić.

To pierwsze zaskoczenie. W ZOO nie spotkaliśmy żadnego faranga. Co więcej, w ogóle nie spotkaliśmy wielu ludzi. Dwie wycieczki z dzieciakami i kilku samotnych spacerowiczów. Rzecz to dosyć niesłychana w Tajlandii. Spróbujcie pójść do Dusit ZOO lub Oceanarium w Bangkoku. Trzeba odstać swoje w kolejce do kasy, w kolejce do toalety, w kolejce po jedzenie, a nawet w kolejce do zrobienia zdjęcia. W Bungchawak ZOO było nasze.

A oto drugie zaskoczenie. Bilet wstępu kosztuje 30 batów. Dokładnie tak! 30! Słownie: trzydzieści. Nie 3000, ani nawet 300. A więc tak wygląda Tajlandia z dala od turystycznego ruchu.

ZOO jest bardzo ładnie położone, wzdłuż jeziora Chawak. Popołudniu słońce rozświetla wodę na pomarańczowo, dookoła błoga cisza i spokój. Lokatorzy mają doprawdy cudowne… klatki z widokiem. No właśnie, chciałoby się powiedzieć, że tylko te kraty psują widok. Z natury jestem przeciwnikiem idei ZOO. Jeszcze nie znaleźliśmy miejsca, które zmieniłoby moją opinię, na temat trzymania zwierząt w zamknięciu. Choć są miejsca bliskie ideału — Zoo Safari w Borysewie, a także miejsca, gdzie szanuje się zwierzęta — Sanktuarium Tarsierów na Boholu. Ale są też takie — jak delfinarium w Singapurze — które do łez doprowadzają. Powszechnym w Azji widokiem są też zaklinacze węży, właściciele małpek na smyczy lub słoni oplecionych łańcuchami. Nie ma co chować głowy w piasek. Pokazuję Marysi tych ludzi, ich skrzywdzone zwierzęta i uczę, by grosza do ich koszyka nie wrzucała. Czasami też zabieram ją do ZOO, opowiadam o zwierzakach i jednocześnie o tym, jak one biedne smucą się w niewoli. Może dlatego będąc w ZOO, woli szaleć na placu zbaw zamiast patrzeć w oczy smutnych zwierząt?

W Bungchawak zwierząt jest sporo. Rzekłabym, że w sam raz dla ekipy kilkulatków. Jest małe oceanarium — choć w porównaniu z tym z Bangkoku to dosyć „oldchoolowe” akwarium, spora hodowla krokodyli, ukochane żyrafy — bo dawały się karmić i głaskać, słonie, zebry, nawet kangury — niestety schowały się w cieniu, wiele małp — doprawdy małpy na Marysię nie działają, przeróżne fantastyczne ptaki — moi ulubieńcy, kilka niedźwiedzi, uff jest tego trochę. Jest też osobna część ZOO z dużymi kotami, ta jednak była dla nas smutną częścią wycieczki. Całe mnóstwo olbrzymich, dostojnych kotów — tygrysy, lwy, leopardy i inne. Wszystkie ospałe, umęczone, zamknięte w maleńkich klatkach z miseczką wody. Smutek patrzeć.