Wielki. I to jak wielki! Nasza łódeczka zdaje się być tylko przecinkiem na wodzie. Jednak wcale nie ociężały, jakby dodatkowa tona nie była żadną nadwagą. Wynurza się z wody, wygina cielsko i zwinie chowa ogon w głębinach. Aplauz.

Nazwałabym tę wycieczkę polowaniem na ogony. To właśnie ogony wszyscy chcą zobaczyć i sfotografować. Nie tryskanie wodą, nie wynurzanie, nie oko, czy zabawną płetwę na grzbiecie. Ogon liczy się potrójnie. Ale wieloryb wcale nie musi tak się starać. Wystarczy mu wynurzyć lekko grzbiet, by trysnąć wodą. Kiedy więc zdecyduje się wystawić ogon aplauz jest wielki. Choć wszyscy w głębi czekają na najpiękniejsze widowisko — wyskok wieloryba ponad powierzchnię wody. Podobno można i to zobaczyć. Nie wiem tylko, czy ludzie nie wypadają wtedy z łódki.

Płyniemy dalej, wpatrując się w fale. Wszyscy szukają jednego – fontanny wody wyrzuconej nad powierzchnię.

Z jakichś przyczyn w ubiegłym roku wzbranialiśmy się przed wycieczką na oglądanie wielorybów na Sri Lance. Wyglądało nam to na zbyt masową imprezę. No i taka ona jest. Bladym świtem (o tak, znowu pobudka o 5 rano) mały port w Mirrisie zalewają dziesiątki tuk tuków, z których wylewają się setki śniętych turystów. Przydzieleni do swoich łódek zajmują strategiczne miejsca na pokładzie. Jeszcze nie wiedzą, że w memencie wypatrzenia wieloryba zapomną o tym, gdzie siedzieli i gdzie leżą ich rzeczy. Każda łódka upycha na pokładzie blisko 100 osób. Sama jestem zdziwiona, bo nie wyglądają na tak pakowne. Jeszcze tylko tabletki dla cierpiących na chorobę morską, małe śniadanko (wszystko w cenie) i można dać się falom ululać do snu.

Są, są! Na pobudkę delfiny. Ma się wrażenie, że jest ich mnóstwo. Z każdej strony pływa jakaś gromadka. A może tylko przemieszczają się tak szybko? Jak rozbrykane radosne maluchy po sowitym śniadaniu. Krążą dookoła łodzi i robią pokazy. Marysia zachodzi w głowę, czy one wiedzą, że my na nie patrzymy i skaczą tak specjalnie dla nas? Cóż, delfiny to inteligentne stworzenia. Dodam jeszcze, choć nie po raz pierwszy, że delfiny na wolności to zupełnie inna historia, niż delfiny w delfinariach. Tylko na wolności można pomyśleć, że skaczą właśnie dla nas. 

Płyniemy dalej, wpatrując się w fale. Wszyscy szukają jednego – fontanny wody wyrzuconej nad powierzchnię. Kiedy się pojawia łodzie włączają silniki na najwyższe obroty. Bo nie myślcie, że jesteśmy tutaj sami. Za nami, przed nami, z prawej i z lewej kolejne łodzie. Nikt nie szuka na ślepo. Rybacy dali cynk, gdzie kręcą się dzisiaj wieloryby. Trochę to przypomina klimat safari. No i nie jest to nic innego. Tylko niestety jest to safari półdniowe – w pośpiechu, przepychając się między innymi, zerkając nerwowo to na zegarek, to na horyzont. A kiedy już udało się złapać dwa wielorybie ogony, przewodnik oddycha z ulgą, pyta „happy?!”, no to możemy wracać. A my przecież dopiero się rozkręciliśmy! 

Tak więc wieloryby na Sri Lance są, choć my wracamy z niedosytem. Właśnie taki czulibyśmy w Yala, gdyby nasza przygoda skończyła się koło południa. Szkoda, że i tutaj nie możemy wynająć własnej łódki, która pozwoliłaby nam poczuć się bliżej tych cudownych stworzeń (czytaj: nie stać nas na to i nawet nie pytaliśmy o cenę). Niemniej warto zobaczyć to widowisko, nawet przez chwilę, nawet w tłumie. Dzikie i wolne zwierzęta są cudowne i można na nie patrzeć bez końca…