Co za radość! Zaledwie 3 godziny drogi od Bangkoku, niewielka wyspa, nieturystyczna, podobno całkiem urocza, bez wielkich plaż i kładących się palm, ale… można snorklować! Czyżbyśmy znaleźli idealne miejsce na weekendowe wypady?

Pakujemy maski, rurki, stroje kąpielowe, kilka koszulek i pędzimy na Victory Monument, gdzie łapiemy mini busa, by po 2 godzinach wysiąść w Siracha. Tuk-tuk podwozi nas do przystani. Zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadanie, które okazało się przedsmakiem kulinarnych doświadczeń tego weekendu. Mmmm owoce morza przed południem… ktoś ostatnio tego próbował?

Śmieci i brudy, na piachu i w wodzie. Zanurzyliśmy się w brązowej topieli krzywiąc w niesmaku usta.

Rejs na wyspę trwa zaledwie 40 minut. Dziwi nas tylko, że cały czas lawirujemy między wielkimi towarowymi statkami, czekającymi na redzie lub rozładowującymi towary na morzu. Mnóstwo ich, aż po horyzont. Lubimy industrialne klimaty i ten widok bardzo nam się spodobał. Mimo to zdziwiliśmy się nieco, że TA wyspa pomiędzy TYMI statkami, to właśnie Koh Si Chang.

Tutejsze tuk-tuki robią wrażenie, wyglądają niczym tuk-tukowe Harleye. Wsiedliśmy do jednego, by objechać wyspę i znaleźć miejsce dla siebie. To najłatwiejszy sposób i lepszy niż zdalne rezerwacje (wiele miejsc daleko odbiega od tego, co widzieliśmy w necie). Marzył nam się domek blisko jedynej tutaj plaży, jednak przed  długim weekendem wszystko przy plaży było zajęte (Koh Si Chang to popularna miejscówka wśród mieszkańców Bangkoku). I na dobre wyszło… Wróciliśmy na portową stronę wyspy i wynajęliśmy uroczy błękitny domek nad samym morzem. Choć zdecydowanie nie była to plaża, w czasie wieczornych przypływów Marysia pluskała się w wodzie, zaś w czasie odpływu spacerowałyśmy po malowniczej mieliźnie, podejrzanie bardzo przybliżając się do portowego molo. No właśnie, port. Portowe dźwigi, wielkie statki, barki, a wszystkie niemal pod naszym nosem. Wyjątkowe. Ale przecież przyjechaliśmy tutaj, aby snorklować i relaksować się na plaży! No właśnie.

Plaża na Koh Si Chag jest jedna. Nie za duża. Gęsto zastawiona stolikami. I gęsto pokryta… śmieciami. Niestety. Śmieci i brudy, na piachu i w wodzie. Zanurzyliśmy się w brązowej topieli tylko ze względu na Marysię, krzywiąc w niesmaku usta. Na szczęście i Marysia zrezygnowała, kiedy kolejny worek przykleił się do jej ciała. Szybko uciekliśmy ciesząc się, że nie było wolnego miejsca po TEJ stronie wyspy. Długi spacer na plażę był miłą przechadzką, tym milszą, że odbyliśmy ją tylko raz w czasie tego weekendu. I co teraz? Przecież przyjechaliśmy tutaj, aby snorklować i relaksować się na plaży! No właśnie.

Nie poddaliśmy się. Zaciągnęliśmy języka u wujka Google i już rano następnego ranka staliśmy w porcie, szukając łodzi, która zabrałaby nas na wyspę Koh Yai Thao. To maleńka wyspa na wyciągnięcie ręki od Koh Si Chang, 15 min rejsu speedboatem. Tak blisko, a jak daleko! Po pierwsze, byliśmy na wyspie sami (nie licząc 3 osób obsługi tutejszych bungalowów oraz psa). Po drugie, wyrzucono nas z łodzi wprost na uroczą i czystą plażę. Po trzecie, woda była przejrzysta. Obiecane rafy zdecydowanie nie były warte zachodu, więc potraktowaliśmy tutejsze wody, jako pole treningowe dla snorklingowych umiejętności Marysi. Jako świeżo upieczony i mocno zapalony amator snorklingu nie wychodziła z wody, przez dobrych kilka godzin badając podwodne życie tutejszego wybrzeża. Ekscytowała się koloniami jeżowców i ławicami maleńkich rybek. My zaś delektowaliśmy się ciszą, złotym piaskiem i snuliśmy plany spędzenia innego weekendu w tutejszych bungalowach na plaży. To naprawdę przyjemne miejsce odosobnienia, choć ciągle z widokiem na portowy zawrót głowy. Nasze beztroskie rozmarzenie zostało brutalnie przerwane przez „managera” tutejszego ośrodka, który z szerokim uśmiechem oznajmił, iż jesteśmy na prywatnej plaży i za pobyt na niej należy uiścić stosowną opłatę. O czym panowie w porcie zapomnieli nam wspomnieć… Taka wisienka na pysznym torcie.

Żeby nie było, że Koh Si Chang jest zupełnie niewarte uwagi. Na pewno warto tu przybyć dla lokalnej kuchni, zwłaszcza jeśli kochacie owoce morza. Tutejsze specjały są wyjątkowe! Mówimy to z pełnym przekonaniem, choć jesteśmy bywalcami restauracji w porcie Nonthaburi. Wieczorne uczty były rajem dla podniebienia. Ryby, krewetki, pyszne przegrzebki i nasze odkrycie — sałatka chilli z mrożonym krabem. Zaś na deser… kawa, jakiej trudno szukać w całej Tajlandii. W małej kawiarence z dwoma hałaśliwymi psami. Dla nas kawa, dla Marysi psie harce.