Czy delfiny są różowe? Są i różowe. Ale gdyby nie istniały delfiny różowe, można by je wymyślić na potrzeby Sentosy. W tym sztucznym raju wszystko ma odpowiedni kolor, wszyscy są szczęśliwi, zawsze uśmiechnięci i poruszają się zgodnie ze strzałkami.

Będąc na Karaibach liczyliśmy, że uda nam się spotkać delfiny. Żyjące na wolności. Pływające w oceanie. Swobodnie skaczące nad falami. Marysia wypatrywała ich każdego dnia i była nieszczęśliwa, bo nie spotkaliśmy żadnego. Dlatego pierwszy wolny dzień w Singapurze spędziliśmy na wyspie Sentosa, chcąc zobaczyć żyjące tutaj różowe delfiny. Dla Marysi był to motyw przewodni wyjazdu.

Cały show trwał tyle, ile potrzeba na zjedzenie zakupionych wcześniej przekąsek.

Sentosa to jedna z wysp Singapuru w całości zamieniona w centrum rozrywki. Niech Was nie zmyli nazwa, w malajskim oznaczająca „peace and tranquility”. Każdego roku zjawia się tu 5 mln ludzi. To taki azjatycki Disneyland. Są tu sztuczne oceany i kryte plaże, wypas hotele i kasyna, rollercoastery i pola golfowe, restauracje i sklepy. Możecie poudawać, że skaczecie ze spadochronem lub nurkujecie w głębinach. Możecie zbliżyć się do dzikiej natury, zamkniętej w pudełku. Sentosa to zdecydowanie nie jest miejsce dla nas. Jakoś nie możemy się odnaleźć w tych sztucznie zaprojektowanych światach, gdzie pracownicy z amerykańskim uśmiechem i w białych rękawiczkach machają do nadjeżdżających wagoników z kolejną porcją turystów.

Podobno jest tu miejsce warte zobaczenia – S.E.A. Aquarium. Jedno z największych i najnowocześniejszych na świecie. My jednak wybraliśmy raczej oldschoolowy (z 1991 roku) ośrodek Underwater World. Dlaczego zapytacie? Z powodu delfinów. O godzinie 16.00 zaczynał się ostatni tego dnia pokaz…

Dudniący pop zagłuszył nasze myśli i słowa prowadzącego, którymi i tak nikt nie był zainteresowany. Na pewno nie ekipa VIPów, która zasiadła w zamkniętej klimatyzowanej loży nad basenem. Czy mogli tam cokolwiek usłyszeć, zobaczyć? Rozsiedli się w skórzanych fotelach z chłodnymi drinkami i czekali, aż delfiny zostaną „podane”. Oczywiście wszystko za ekstra kasę.

Cały show trwał tyle, ile potrzeba na zjedzenie zakupionych wcześniej przekąsek. Delfiny w tym czasie przepłynęły kilka razy wzdłuż basenu, pomachały płetwami i trzy razy wyskoczyły z wody. Potem na scenę wkroczyły dwie foki. W sumie były urocze. Podbiegały do publiczności, klaskały, podrzucały piłkę i łapały hula-hop. Kiedy już się pożegnały pomyśleliśmy, że koniec rozgrzewki i wreszcie zacznie się show. Tymczasem… to był koniec przedstawienia. No to Marysia w płacz.

Trochę się tym sfrustrowaliśmy. Sporo kasy, duże oczekiwania, długo wyczekiwane delfiny. Nie ukrywam, były cudowne. Niemal się wzruszyłam, widząc je z tak bliska. Tym bardziej jednak żal ścisnął mi serce. Było tam trochę jak w starym ZOO. Obok dużego basenu każdy delfin miał swój mały basenik-klatkę, niewiele większy od niego samego. Gdy podpłynęły bliżej nas widać było ich zdarte pyszczki. I zdawać by się mogło, smutne spojrzenia.

Mimo wszystko na koniec czekała nas miła niespodzianka, która otarła łzy Marysi. Nie mogąc się pogodzić z końcem imprezy podeszliśmy do basenu i długo podglądaliśmy pływające delfiny. Te szykowały się akurat do płatnych sesji fotograficznych. Posłusznie ułożyły się na płyciźnie i wynurzały pyszczki do zdjęcia. To również przeczekaliśy. Potem obserwowaliśmy, jak uwolnione nurkują radośnie, wyłaniają grzbiety i machają różowymi ogonami. Marysia piszczała z radości, choć jeszcze nie wiedziała, co ją czeka. Bo nagle podszedł do nas jeden z trenerów ze skrzynką pełną małych rybek i zapytał Mary, czy nie miałaby ochoty nakarmić delfinów. No cóż, po tej akcji zapomnieliśmy o wszystkim, co złe. W drodze powrotnej Mary w kółko powtarzała, że to był fajny dzień i podobało jej się wszystko, co dzisiaj widziała. Czasami TE 5 minut zmienia obraz świata.