Nie sądziliśmy, że się uda. Nawet nie planowaliśmy. Wsiedliśmy na stary skuter, który dodano nam gratis do pokoju hotelowego. Dwójka staruszków i Mary pośrodku. Spojrzeliśmy na mapę i ruszyliśmy przed siebie. Przed nami wiły się zielone drogi Boholu.

Pierwszy przystanek wybrała Marysia — Sanktuarium Tarsierów. Jeśli chcecie zobaczyć te cudaczne zwierzaki, polecam pojechać właśnie tam i tylko tam. Choć nie ma gwarancji ile tarsierów zobaczymy, zobaczymy je wolne, szczęśliwe i w naturalnym środowisku. Sanktuarium to po prostu kawałek dżungli. Postawiono tu kilka lamp, by nocą zwabić smakowite insekty, dla których łakome tarsiery przybywają na okoliczne drzewa. Każdego ranka pracownik sanktuarium poświęca kilka godzin, by wśród liści szukać zwierzaków, które będzie mógł pokazać turystom. A jest to nie lada sztuka. Tarsiery to najmniejsze małpiaki świata, mają średnio 15 cm długości. Nam udało się zobaczyć 4. Siedziały wtulone w gałązki, czasami zerkały na nas swoimi kosmicznie wielkimi oczami. Byłam zaskoczona takim działaniem sanktuarium. To nie ZOO. Tutaj zwierzaki same przychodzą lub nie, a my ukryci między drzewami liczymy na to, że jednak przyjdą. Jest oczywiście mnóstwo innym miejsc, gdzie tarsiery są zawsze. W klatkach. Np. w pobliskim Loboc. Zanim się tam udacie pamiętajcie — tarsiery popełniają samobójstwo z powodu stresu, jaki odczuwają podczas głaskania ich, dotykania i hałasowania. To małe i delikatne stworzenia. Dajcie im przeżyć. Lepiej popatrzeć na żywego tarsiera w sanktuarium, niż pogłaskać zamkniętego w klatce, który wkrótce zdechnie.

Nagle znaleźliśmy się wśród wysokich pachnących świeżością drzew, a powietrze zrobiło się wyjątkowo rześkie i chłodne. Zarzuciliśmy na Marysię wszystkie ubrania i pędziliśmy dalej.

Marysia ciągle przeżywała spotkanie z małpiakami. Czuliśmy się wyśmienicie, choć słońce schowało się za chmurami i zaczął padać deszcz. Ruszyliśmy więc dalej, w głąb Boholu. Super było pędzić krętymi drogami, po delikatnych wzniesieniach, między zielonymi polami ryżowymi. Ludzie machali do nas i wykrzykiwali pozdrowienia. Wreszcie dotarliśmy do Loboc. Właśnie rekonstruowali mosty zniszczone podczas tajfunu (wszystkie jednocześnie), więc musieliśmy nadrobić drogi, by przedostać się na drugą stronę rzeki Loay. Loboc to bardzo przyjemne małe miasteczko. Gdybyście mieli więcej czasu proponuję zatrzymać się tu na kilka dni. Okolice są piękne. Wycieczki skuterem to czysta przyjemność. W pobliżu Czekoladowe Wzgórza, sporo tras trekingowych, wodospady, dżungla i malownicza rzeka. Bo Filipiny to nie tylko plaże, ale o tym już wspominaliśmy.

Droga zaczęła piąć się ostro w górę. Nagle znaleźliśmy się wśród wysokich pachnących świeżością drzew, a powietrze zrobiło się wyjątkowo rześkie i chłodne. Zarzuciliśmy na Marysię wszystkie ubrania i pędziliśmy dalej. W dobrych humorach, wyśpiewując pod wiatr piosenki, dotarliśmy do Czekoladowych Wzgórz. Wdrapaliśmy się na wzniesienie i spojrzeliśmy na tonące w chmurach brązowe stożki. A więc przyjechaliśmy 100 km, by popatrzeć na te pagórki?! Cóż, przynajmniej wiemy jak wyglądają. Przed nami 100 km drogi do domu. Pestka. Nikt nie zliczy ile much połknęliśmy. Pycha. Ile piosenek wykrzyczeliśmy. Talent. Ile zdrapek i siniaków zdobyliśmy. Wywrotka!

p.s. tak, była wywrotka. ale instynkt zadziałał perfekcyjnie — ani Marysia, ani trzymany w ręku aparat nie ucierpiały. staruszkowie przyjęli wszystko na swoje łokcie, uda i kolana.