11 stycznia 2557 roku. W Tajlandii było gorąco. Było też wyjątkowo głośno, tłoczno, kolorowo i imprezowo. Na każdym osiedlowym skwerku, w okolicznych świątyniach i na bazarkach wyrosły sceny, zebrano dziesiątki worków z prezentami i przygotowano setki gałek kokosowych lodów. Świętowaliśmy Dzień Dziecka.

Wszystko działo się w drugą sobotę stycznia. Dorośli zjednoczyli siły, by dzień ten uczynić jak najbardziej „sanook”. Bo dla Tajów jest bardzo ważne, aby było „sanook” — wesoło, radośnie i beztrosko. Każda okazja do doskonałej zabawy, głośnej, krzykliwej, z dodatkiem pysznego jedzenia i okraszonej karaoke, jest dobra. Tajowie to kochają.

Tak jak rodzina daje poczucie bezpieczeństwa dzieciom, rodzicom i dziadkom, tak lokalna społeczność wspiera rodziny z sąsiedztwa.

Jednak o czym innym chciałam opowiedzieć przy okazji tego święta. O komunie. O wspólnocie. O sile lokalnej społeczności.

W naszej świątyni przygotowania do imprezy trwały od kilku dni. Dzieciaki stawały na palcach i podpatrywały, jak w górę pnie się kolorowa scena, jak wypełnia się zabawkami, jak rosną balony, jak stają namioty. Czary jakieś? Prawie czary. A za czarami tymi stali nasi znajomi z codziennego życia — pani ze sklepu, do którego wyskakujemy po napoje, babcia, do której chodzimy na śniadanie, druga babcia, u której kupujemy ryżowe lunche, pani ze straganu przy świątynnej siłowni, pan, który sprzedaje owoce, dwie ciocie z naszego domu, kierowcy motorków z rogu ulicy, żona właściciela parkingu i mnóstwo innych osób, które widujemy każdego dnia. Wszyscy zaangażowani. Wszyscy dostali ważne zadanie. Jedni zajęli się konkursami, inni ozdobami, ktoś został wodzirejem, ktoś fotografem. Jeszcze inni zadbali o jedzenie. Nie zabrakło niczego, był wybór od lodów po smażone jajka. Kto nie miał czasu na udział w zabawie wrzucił grosza do imprezowej skarbonki, wynajął klowna lub kupił worek prezentów. Dzięki wysiłkom tych wszystkich ludzi, mieszkańców naszej małej „ośki” między kanałami, ten dzień był na prawdę „sanook”.

W Tajlandii więzi rodzinne są niezwykle silne. Wiele pokoleń mieszka pod jednym dachem, każdy zna swoje miejsce i swoją rolę w rodzinnej hierarchii. Zasady te przekładają się na małe lokalne społeczności. Tak jak rodzina daje poczucie bezpieczeństwa dzieciom, rodzicom i dziadkom, tak lokalna społeczność wspiera rodziny z sąsiedztwa. Tajowie nie mogą liczyć na tzn. „socjal”, na wsparcie państwa na starość, w chorobie lub kiedy dom runie podczas powodzi. Jednak mogą liczyć na siebie. Mogą i muszą. Dlatego komuna / community / sąsiedztwo lub jakkolwiek tego nie nazwiemy, mają wyjątkową wartość.

Tego dnia, na każdym placu i bazarze, głównie dzięki zaangażowaniu ludzi z okolicy, trwało święto. Nikt nie kręcił nosem. Wszyscy świetnie się bawili, bo sami zgotowali tę imprezę. Brzmi lekko utopijnie, ale generalnie się sprawdza. Oczywiście ma swoją cenę — musisz podążać za większością. Widać to nawet podczas zabawy. Kiedy są konkursy — wszyscy idziemy na konkursy, kiedy jest przerwa na jedzenie — idziemy jeść, kiedy są tańce — wszystkie dzieci podskakują. Możesz iść z tłumem, albo iść do domu. Nie było bowiem sposobu, by od tłumu uciec. A wierzcie mi, że tajska zabawo to tłum i hałas nie do opisania. Bo dopiero wtedy jest na prawdę „sanook”.