By uniknąć totalnego rozleniwienia zakończyliśmy sielankę nad jeziorem Toba, by relokować się do miasta Berastagi. Co nas tam przyciągnęło? Wulkany oczywiście. Wulkany same w sobie oraz sława miasta, pochłoniętego przez wulkaniczną chmurę. I to stosunkowo niedawno.  

Berastagi to średniej wielkości azjatyckie miasto, nic ciekawego właściwie. Ciężko tam o dobry hotel, ciężko o dobre jedzenie. Cieszy się sławą chłodnej oazy dla mieszkańców gorącego Medanu i na tej podstawie zbudowaliśmy sobie nieco błędne wyobrażenie górskiego kurortu. Żaden to kurort, raczej przykurzone, umęczone aktywnością wulkanów lokalne miasto. Nie ma wiele do zaoferowania. Warzywny bazar? Statua kapusty na rondzie? Hałaśliwe centrum? Opustoszałe przedmieścia? W monsunie wygląda tu dosyć ponuro. Zostaliśmy dwa dni, część czasu przesypiając, w oczekiwaniu na ustanie ulewy, choć nawet hotel nie zachęcał do przesiadywania w jego wnętrzach. Gdy więc deszcz ustawał wybiegaliśmy czym prędzej. Dokąd?   

Po pierwsze na wzgórze Gundaling. Godzinny spacer z hotelu, najpierw przez zaskoczone widokiem turystów miasto, potem pod górkę, ale spacerowym i leniwym tempem, szeroką ulicą. Ze wzgórza można objąć wzrokiem wszystko, łącznie w willami mieszczuchów z Medan. To właśnie ten fragment miasta przejął funkcję kurortu. Wzgórze jest typowym azjatyckim miejscem na niedzielną rodzinną rozrywkę – są stragany, huśtawki, latawce, dmuchawce i głośna muzyka. Ponadto jak na dłoni widać to, co zamierzaliśmy z bliska zobaczyć następnego dnia, czyli wulkan.  

Wulkan Sibuatan. Pomrukujący i dyszący siarką, ale pozwalający podejść na samiutki szczyt. Do wulkanu planowaliśmy podjechać na skuterze – da się, niech nikt was nie zniechęca. Wejście do parku znajduje się stosunkowo blisko miasta, wystarczy podążać drogą do parku narodowego. Można zaparkować w miejscu, gdzie sprzedają bilety i tu rozpocząć podejście lub nieco wyżej, gdzie zgromadzone są warungi i miejsca odpoczynku. To baza, spod której zaczyna się podejście. Tak wyglądałaby nasza wycieczka, gdybyśmy w hotelu nie spotkali chętnych na podobną przygodę. Wspólnie wynajęliśmy samochód z przewodnikiem, którym okazał się właściciel naszego hotelu. Jednak głównym argumentem była pogoda – mocno deszczowa. Bez przerwy deszczowej, a właściwie kilku, i tak się nie obeszło. Koszt wynajęcia samochodu i przewodnika to 1 mln IDR za naszą trójkę, zakładając, że dołączają inni goście.  

Rozpoczęliśmy więc wspinaczkę po błotnistej ścieżce. Choć był wczesny poranek mijaliśmy tych, którzy już wracali. Wschody słońca na wulkanie zapewne bywają zjawiskowe, ale nie podczas deszczowej pory, kiedy widać zasadniczo niewiele. Nawet ścieżkę często przesłaniały nam mgła i nisko osadzone chmury. Zaczęliśmy od krótkiej przeprawy przez dżunglę. Tutaj najwięcej emocji wzbudziły małpy. Wiele małp. Wiele bardzo głośnych małpich krzyków, zaniepokojonych naszą obecnością. Zdawały się być coraz bliżej nas, a wtedy i my zaczęliśmy czuć się zaniepokojeni. W takiej chwili cieszyłam się, że jesteśmy z przewodnikiem. Małpy szczęśliwie nie pojawiły się osobiście, choć niemal czuliśmy ich oddech na karku. Nieco wyżej krajobraz zaczął zmieniać się drastycznie i już wkrótce poczuliśmy się jak na Marsie. Żadnych śladów dżungli, tylko ostre krzewy i kamienie. Krzyki małp zamieniły się w równie głośne pomrukiwania… wulkanu! Nie było wątpliwości, że ten żywioł nie śpi. Jego odgłosy brzmiały groźnie, a my szliśmy coraz bliżej. Odór siarki stawał się również coraz mocniejszy, i coraz mniej apetyczny. Szliśmy dalej nawet, kiedy zaczęło padać. Gdy dotarliśmy na sam szczyt deszcz się ulitował. I tutaj czekała na nas główna atrakcja – jezioro. Piękne zielone wulkaniczne jezioro. Można je podziwiać z góry, można podejść do jego tafli, można nawet zostawić swój ślad ułożony z kamieni.

Wycieczka (od wejścia do zejścia) trwała około 3 godzin. Gdyby pogoda dopisywała, można by spędzić na wulkanie znacznie więcej czasu. Dookoła jest kilka pięknych punktów widokowych, atrakcyjnych kiedy cokolwiek widać. Można tam nawet spędzić noc lub chociaż zorganizować piknik. To zapewne ciekawa opcja na dobrą pogodę.  

Sinabung jest uważany za jeden z najbardziej niebezpiecznych wulkanów Indonezji.

Słynniejszy tutejszy wulkan to Sinabung. Do 2010 roku uważany za wygasły, nie znano bowiem żadnych historycznych relacji, potwierdzających jego erupcję. Jednak w 2010 wszystko się zmieniło. Sinabung zyskał sławę jednego z najbardziej aktywnych i co rusz popisujących się swą niszczycielską siłą wulkanów. W czasie naszej wizyty na Sumatrze mieszkańcy Berastagi ciągle żywo wspominali erupcję w lutym 2018 roku. Była tak nagła i silna, że nie dała nikomu szansy na opuszczenie miasta. Słup dymu i popiołu wzbił się na wysokość niemal 17 km (!!!). Ciemność zapadła w ciągu minut i uwięziła wszystkich tam, gdzie akurat stali. Kilka wiosek zostało zrównanych z ziemią, setki innych zostało uznanych przez rząd za miejsca zbyt niebezpieczne do zamieszkania, a mieszkańcy przesiedleni. Smutnymi śladami tych erupcji są tak zwane „goast villages” u podnóża wulkanu. Można je odwiedzać, jednak do samego wulkanu zbliżać się nie wolno. Od czasu naszej wizyty w Berastagi Sinabung przebudził się ponownie – zaledwie dwa miesiące temu, w sierpniu 2020 roku. Z podobną mocą. Wulkan uważany jest za jeden z najbardziej niebezpiecznych w Indonezji.

Z Berastagi już tylko 2 godziny do Medanu. Skąd wylatywaliśmy z powrotem na Bali. Czas był ogrzać przemoczone, zawilgotniałe i zmarznięte kości.

Praktycznie

Sumatra jest bardzo rozległa. W ciągu naszej tygodniowej wycieczki zatrzymaliśmy się w zaledwie trzech miejscach, które zdawały się być stosunkowo blisko siebie. Dobre rozplanowanie trasy po Sumatrze jest ważne, gdyż przemieszczanie się po wyspie wcale nie jest łatwe. Zabiera sporo czasu i pieniędzy. Lokalne autobusy to rzadkość, zwłaszcza na dłuższych dystansach. Przyjęło się, że turyści wynajmują taksówki. Ceny za nie są ustalone i ciężko jest negocjować. Optymalnym rozwiązaniem jest zebrać więcej chętnych do przejazdu. Gdy podliczyć nasze wydatki, przemieszczanie się pochłonęło sporą część budżetu wycieczki.