Coś mi się wydaje, że przed tą wycieczką Marysia nawet nie wiedziała o istnieniu Indian. No proszę, jak te wycieczki w pobliże kształcą.

Był to ostatni wakacyjny weekend. Niestety upały się skończyły, poczuliśmy pierwsze jesienne chłody, więc indiański piknik się nie udał. Nie zrażeni pogodą wyruszyliśmy w stronę Ozorkowa, do indiańskiej wioski Tatanka. Chyba wszyscy inni się zrazili, bo w wiosce wiało pustkami. Ale to też nas nie zraziło. Zapłaciliśmy za bilety i dodatkowe atrakcje. Ba, wynajęliśmy nawet przewodnika. Cóż, sami nie wiele wiemy o Indianach, więc niech dzieci usłyszą kogoś kompetentnego. Poza tym wspierajmy małe lokalne biznesy, które bez garstki ciekawskich zwyczajnie nie przetrwają!

Nie było tam miejsca, by schować się przed deszczem. Nie było szansy na zabawę we wnętrzu, a zabawa w tipi to byłaby przygoda.

Wycieczkę zaczęliśmy od pola kukurydzy. Jak dla mnie reszta była mniej istotna. Ale ja tu nie wiele mam do gadania… Kukurydza wyrosła solidnie. Była wyższa od najwyższego z nas. Błądziliśmy w labiryncie, szukając wąskich, wydeptanych ścieżek, które doprowadzą nas do wyjścia. Nie było to łatwe, ślepych ścieżek było sporo, liście kukurydzy smagały nas po twarzach, a ich szczyty przysłaniały widok. Było sporo bieganiny i niezła zabawa. Kukurydza miała jeszcze jedną zaletę – osłaniała przed wiatrem. Było cieplutko.

Potem zwiedziliśmy tipi. Oglądaliśmy portrety Indian z różnych plemion, ich stroje, narzędzia, posłuchaliśmy trochę o historii. Ale dzieciaki bardziej interesowało okrągłe wyjście z tipi, biegające dookoła koty i wszystko to, czego mogli dotknąć. Gadający przewodnik nie wzbudzał ich zainteresowania. Może gdyby założył wielki kolorowy pióropusz na głowę, a najlepiej gdyby same mogły go założyć. Niestety takich atrakcji tutaj nie znaleźliśmy. Było jeszcze muzeum w lepiance. Fajna sprawa, ale muzeum + dzieci… sami rozumiecie.

Największa radość dla Marysi to koty biegające po okolicy. Dla Precelka największą frajdą była możliwość strzelania w łuku. Szkoda, że nie było łuków dla dzieci, które sami byliby w stanie naciągnąć, bo bez pomocy taty się nie obyło. Jest jeszcze mini zoo – pięć czy sześć klatek ze zwierzakami takimi jak skunksy, pieski preriowe, czy susły. Nie można ich było przytulić, więc mimo iż wzbudzały zaciekawienie, przegrały w konkurencji z kotami.

Wycieczka była krótka, za krótka, choć przeciągaliśmy ile się dało. Niestety nie było tam miejsca, by schować się podczas niesprzyjającej pogody. Nie było szansy na zabawę we wnętrzu, a zabawa w takim tipi to byłaby przygoda. Generalnie miejsce wyglądało na uśpione. A przecież Indianie świetnie radzili sobie nawet ze śniegiem. Polecam więc tę wycieczkę w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych. Pamiętajcie jednak, by samemu się zorganizować – kocyk, jedzenie, picie, czyli piknik. Nie można tam było się posilić, ani napić. To także duży minus. A wystarczyłyby ciekawe przekąski, coś do picia, miejsce z ogniskiem (teoretycznie jest, ale tylko dla zorganizowanych grup) i już zostajemy na dłużej. Tym bardziej, że nigdzie w bliskiej okolicy nie ma miejsca, by się zatrzymać na posiłek.

Cóż, zostaliśmy jeszcze chwilę, pokopaliśmy piłkę, porzucaliśmy do celu i pobiegaliśmy po trawie. Gdy już nic innego nie przyszło nam do głowy zawinęliśmy się, by poszukać jadłodajni z dala od miasta… niestety już nie indiańskiej. Stanęło na hinduskiej.