Wyjeżdżając z Nepalu cztery lata temu obiecaliśmy sobie, że wrócimy. Za kilka lat, by zobaczyć co się zmieniło w tym magicznym świecie, by zrobić poważniejszy trekking w Himalaje, gdy Marysia podrośnie. Jak się rzekło, tak zrobiliśmy.

Nepal to magia. Nie wiem skąd się to bierze, ale to jak świat w innym czasie i w innej przestrzeni. Nie wiadomo dokładnie gdzie to, ani kiedy się dzieje, czy widzimy obrazki sprzed wieków, czy może mrzonki przyszłości. Ulice starego Katmandu, Patanu czy Baktapuru są jak scenografia do filmu, ludzie w swych codziennych rytuałach niczym statyści, miejska krzątanina to enigmatyczny scenariusz. Wszystko dookoła wciąga, zdumiewa, nie pozwala oderwać oczu. Nepal to kraina inna, niż cokolwiek, co znaliśmy do tej pory. Wyjeżdżając zastanawialiśmy się, jak długo przetrwa. Dzisiejszy świat potrafi brutalnie upomnieć się o ostatnie magiczne miejsca.

Katmandu nadal czaruje. Bo ludzie pozostali. Bo ich rytuały się nie zmieniły. Nadal żyją i modlą się na jednym podwórku.

Tymczasem kilka miesięcy po naszym wyjeździe wydarzyło się tragiczne trzęsienie ziemi, które przypieczętowało los Nepalu na wiele lat. Zmieniło obraz znanych nam miejsc, ale nie tak, jak się spodziewaliśmy. Pozostawiło po sobie ruiny, gospodarczo cofnęło kraj o kilka dekad. Jest jeszcze tłoczniej, jeszcze głośniej, jeszcze brudniej, jeszcze trudniej. Wszystko pokryła jeszcze grubsza warstwa pyłu. Co rusz gruzowiska i śmieciowiska. Powietrze czuć w ustach, smog drażni oczy i gardło, ciężko jest oddychać w Katmandu. Życie tutaj bywało zmaganiem się z codziennością – nieogrzewane domy, przerwy w dostawie prądu, problemy z gazem. Teraz zdaje się być jeszcze gorzej. Dzisiaj nie wyobrażam sobie żyć tutaj. Po trzech dniach ekipa nam się pochorowała, uratowało nas „sanatorium” w Pokarze. Diagnoza – Katmańska choroba, rozpoznawana już przez lekarzy. Objawy – wysoka gorączka i wycieńczenie. Jak uniknąć – często myć ręce, dużo wypoczywać i nosić maseczkę. A gdy już dopadnie przeczekać. Tak radzą lokalni lekarze.

A mimo to Katmandu nadal czaruje. Bo ludzie pozostali. Bo ich rytuały się nie zmieniły. Bo niezłomnie ofiarowują dary i modlitwy swym bogom, każdego dnia, od samego rana, w każdym miejscu miasta. Bo dalej żyją, razem, na jednym podwórku – wyznawcy różnych religii, przybysze w różnych miejsc, przedstawiciele różnych kultur. Sacrum i profanum współgra w doskonałej harmonii, zrośnięte i zespolone miejskim kurzem.

Ciągle też jest się czym zachwycać. Na słynnym stołecznym placu Durbar wiele zabytków pałacowo-świątynnego kompleksu ocalało. Choć podparty rusztowaniami, stoi pałac żyjącej bogini Kumarii i można do niego zajrzeć. Pałac Hanuman Dhoka, mocno zniszczony, ponownie otwarto dla odwiedzających. Przetrwała świątynia Jan Bahal, buddyjski klasztor Itum Bahal, plac Indra Chowk. Północna część miasta ucierpiała mniej, jednak wiele zabytków po południowej stronie przestało istnieć, po długich wiekach, w ciągu kilkunastu sekund zamieniły się w gruz. Część z nich jest odbudowywana. Upadła wieża Dharahara i nie wygląda na to, aby miała powstać. A pamiętamy zapierające dech widoki z jej szczytu, z panoramą na całe miasto. Rozsypane po mieście świątynie w dużym stopniu funkcjonują, ludzie nadal się w nich modlą, można je odwiedzać. Wszak całe Stare Katmandu to wielkie muzeum. Czasami zastanawialiśmy się, jak długo stać będą. Prowizoryczne zabezpieczenia trzymają wielowiekowe misterne budowle w pionie. Bywa, że nawet nie w pionie, po prostu podtrzymują przed upadkiem. Odbudowa trwa, nadal, po czterech latach. Ale tak samo jak cały Nepal, tak i ten proces trzeba rozpatrywać w innej przestrzeni czasowej. Nie ma tu dźwigów, ciężkiego sprzętu, sztabu architektów, historyków i inżynierów. Patrząc na uwijających się wśród ruin ma się wrażenie, że to mieszkańcy z sąsiedztwa zakasali rękawy i odbudowują tak, jak pamiętają, jak starsi im podpowiadają. Przenoszą cegłę za cegłą, dłutem odtwarzają zdobienia i detale, lub tylko siedzą i medytują nad losem tych wielowiekowych skorup.

Kto myśli o odwiedzeniu Nepalu nie musi się niczego obawiać. Kraj jest gotowy, by przyjmować turystów nie mniej, niż przed trzęsieniem ziemi.

Odwiedziliśmy Baktapur, jedną ze starych stolic. Ulewa pokrzyżowała nasze plany i nie dotarliśmy do Patanu, kolejnej ze starych stolic. Nie dotarliśmy też do naszej ukochanej małpiej stupy Swayambhunath. Te miejsca ucierpiały podczas trzęsienia ziemi, ale są dostępne dla zwiedzających. Nie dotarliśmy niestety do naszego starego domu, do Kelamati, do Pashupatinath, do tak wielu miejsc… Ta wizyta właściwie tylko rozbudziła naszą tęsknotę i chęć zastania na dłużej. Jednak wiosenna przerwa w indonezyjskiej szkole trwa za krótko, a my w planach mieliśmy himalajski trekking.

Kto myśli o odwiedzeniu Nepalu nie musi się niczego obawiać. Kraj jest gotowy, by przyjmować turystów nie mniej, niż przed trzęsieniem ziemi. Teraz potrzebuje ich dużo bardziej! Szczęśliwie, ruch na lotnisku wskazuje, że ludzie przyjeżdżają. Choć przybyliśmy późną porą swoje musieliśmy odstać, a automaty wizowe rozgrzane były do czerwoności. O turystyczną wizę bardzo łatwo. Na lotnisku można kupić wizę „on arrival” na 15, 30 lub 90 dni. Potrzebne jest zdjęcie, należy wypełnić elektroniczny wniosek i uiścić odpowiednia opłatę (odpowiednio $25, $40 lub $100). Dzieci do 10 roku życia nie płacą za wizę. Potem już tylko taksówka (polecamy te lotniskowe, cena na Thamel to 800 rupii).

Turystyczna dzielnica Katmandu Thamel funkcjonuje pełna parą. Działają knajpy i sklepy, trekkingowe agencje i wszelkie biznesy. Także te, które sami jeszcze pamiętamy, co było miłą niespodzianką!

Wąskie uliczki są tak samo zatłoczone i hałaśliwe, jak zawsze były. Hoteli, hosteli i guesthousów jest wielki wybór, w różnym standardzie i w różnych cenach. W sezonie trekingowym (nasza jesień i wiosna) lepiej zabezpieczyć się, robiąc wcześniejszą rezerwację. Zdarzyło nam się błąkać chwilę, gdy tego nie zrobiliśmy. Może tak się zdarzyć zwłaszcza, kiedy cenicie sobie wyższy standard. Nie mamy tu na myśli luksusów, ale czysty pokój, ze świeżą pościelą i ciepłą wodą. Bowiem ze standardami jest w Nepalu podobnie jak z czasem i przestrzenią… trochę to inny wymiar. Sprawdziliśmy i polecamy Hotel Ruza Nepal.

Na Bali przywieźliśmy ze sobą półtora kilograma nabiałowych specjałów. Gładki paneer, dojrzewający ser z jaka. Po tygodniu nie został okruszek…

Zaś w temacie nepalskiego jedzenia nic się nie zmieniło. Objadaliśmy się do nieprzytomności! Tradycyjnie najchętniej zaglądaliśmy do lokalnych „dziur w ścianach”. Te małe przybytki zazwyczaj nie przyciągają atrakcyjnym wyglądem, ale zapachy i smaki otumaniają! Trudno wskazać konkretne miejsca, nie są one oznaczone na mapie, trzeba pokręcić się po ulicach i zaglądać w te dziury. Z restauracji polecić możemy japońskąkoreańską lub tę pełną humusów i falafeli. Koniecznie sprawdźcie smażone pączki i lassi z ulicy. Ale UWAGA: tylko te robione na bieżąco! Nic co leży na otwartym powietrzu i pokrywa się pyłem nie jest dobrym wyborem. Tych podstawowych zasad się trzymaliśmy. A szkoda to, bo mają w Nepalu najpyszniejsze owoce świata. Jabłka dorównują polskim. No i jeszcze jedno – sery i jogurty!

I jeszcze jedna zasada , dotycząca Katmandu – MASKA! My kupiliśmy, ale szybko zgubiliśmy. Lepiej tego nie róbcie. I nie oddychajcie zbyt głęboko, to zrobicie w Pokharze i w Himalajach.

 

ZNAJDŹ NOCLEG W KATMANDU:


Booking.com