Dopiero tuż przed wyjazdem dotarło do nas, że w Nepalu mają poważny deficyt energii elektrycznej. Czytaj, nie ma prądu. Nie ma go przez średnio 1/3 doby. Także w Katmandu. Słyszeliśmy o problemach z prądem, ale uznaliśmy, że dotyczą wiosek na trasach trekingowych. Cóż, mając już bilet w ręku pozostało nam wierzyć, że rzeczywistość jak zwykle wygląda nieco jaśniej (nawet bez prądu).

Prawdę mówiąc, na trasach trekkingowych, w małych wioskach i tanich hotelikach po drodze, braków prądu właściwie się nie odczuwa. Mieliśmy światło, ciepłą wodę i ciepły posiłek zawsze. Dokładnie tyle, ile potrzeba w czasie odpoczynku i wędrówki przez góry. Ale trochę inaczej odczuwa się ten temat w Katmandu, w domu, gdzie trzeba codziennie funkcjonować. A także pracować.

Możemy poszczycić się luksusem w postaci lodówki, jednak rzeczy w niej na zmianę zamarzają i się rozmrażają.

Wyłączenia prądu są dokładnie zaplanowane i podawane do publicznej wiadomości. Można nawet ściągnąć aplikację, prezentującą kiedy, w której dzielnicy i na jak długo odcięty zostanie prąd. (pokrywa się z rzeczywistością w ok 70%). Nasz dom ma własny generator, więc zawsze jakaś żarówka się pali. Oczywiście zaopatrzyliśmy się w dodatkowe baterie, power banki, czołówki itp. No i jak dotąd na brak prądu nie cierpieliśmy zbyt dotkliwie. Grunt to odpowiednio zaplanować codzienne zadania. Ale życie i tak wygląda nieco inaczej.

Możemy poszczycić się luksusem w postaci lodówki, jednak rzeczy w niej na zmianę zamarzają i się rozmrażają. Luksus w postaci pralki jest nam niestety obcy. Zostaje pranie ręczne — moczenie, czekanie, płukanie, płukanie, wykręcanie, wieszanie, suszenie itd. Czasami pojawiają się braki wody, bo jak jej zabraknie kiedy brakuje prądu, nie ma jak napompować zbiorników. Z powodu boilera kąpiemy się wtedy, kiedy jest prąd, czyli nie zawsze wtedy, gdy tego potrzebujemy. O gorącej, rozgrzewającej kąpieli marzymy, ale nie jest nam ona dana. Dlatego też kąpiemy się kiedy jest prąd i kiedy jest słońce. Bo słońce może nas ogrzać, a ogrzewanie to kolejny deficytowy „towar”. Wszak zaczyna się zima, a my u stóp Himalajów. W ciągu dnia wystawiamy więc członki na promienie rozgrzewającego słońca, a kiedy zajdzie za górami… odpalamy butlę z gazem.

Wielka butla gazowa jest najpopularniejszym meblem w każdym tutejszym domu. W swoim mamy ich sztuki trzy — do gotowania, do grzania wody i do ogrzewania zmarzniętych kości. Ale z gazowym piecykiem trochę jak z tutejszym słońcem — wystarczy stanąć w cieniu, by go nie czuć. No więc wystarczy stanąć za piecykiem, by znowu marznąć. Dlatego zaczynamy palić w kominku, licząc że porządny ogień dogrzeje stare mury naszego domu i nie trzeba będzie spać w polarze. Gramoląc się wokół kominka odkrywamy znaczenie słowa „domowe ognisko” :). Już wiemy też, po co te zakurzone kotary w oknach — nikt nie zasłania się przed wzrokiem sąsiadów, one po prostu doskonale uszczelniają nieszczelne okiennice. Zaś nasza szafa mocno spęczniała — polary, puchówki, wełniane płaszcze, chusty z wełny yaka, a nawet wełniane skarpety. No i trzeba się ruszać. Leżenie z książką grozi przemarznięciem, brrr. Nie ukrywamy, momentami marzymy o Bangkoku w kwietniu.

Zaś Marysia cieszy się z faktu, że mycie włosów stało się jeszcze rzadszym ceremoniałem, w kominku płonie ognisko, a na wieczorne spacery może biegać z latarką na głowie.