Do Bhaktapuru wybraliśmy się również w sobotę, jednak w tym przypadku nie miało to większego znaczenia. Nieco oddalony od chaotycznego Katmandu Bhaktapur żyje swoim rytmem, czy to piątek, świątek, czy niedziela.

Na tę wycieczkę warto poświęcić cały dzień. Dostać się do Ratna Park, wsiąść w lokalny autobus i udać się w niemal godzinną wycieczkę ulicami szalonego Katmandu, do oddalonego ponad 10 km uśpionego starego miasta. A tutaj… powietrze jakoś bardziej przejrzyste, góry jakoś bliżej, ludzie poruszają się jakoś wolniej, nie słychać klaksonów, w ogóle niewiele widać samochodów. Prawie wiejski klimat. Aby poczuć go jeszcze bardziej trzeba przekroczyć jedną z bram miasta. Właśnie po to wszyscy tu przyjeżdżają — by zagubić się w uliczkach starej królewskiej stolicy.

Za każdym rogiem i na każdym placu toczy się spokojne życie. Nikt nie zwraca uwagi na zagubionych turystów. Zresztą nie ma ich tu wielu.

Początki Bhaktapuru sięgają VII wieku. Ponieważ miasto leżało na szlaku handlowym między Tybetem a Indiami, szybko rozkwitło. Czasy jego świetności to XV wiek za panowania Yaksha Malla. Po śmierci króla, jak to w życiu bywa, rozpętała się braterska awantura, zakończona podziałem królestwa na trzy małe państewka ze stolicami w Katmandu, Patanie i Bhaktapurze.

Jak na królewskie miasto przystało, mamy tutaj okazały Durbar Square, a na nim najcenniejsze zabytki, od Pałacu Królewskiego po liczne świątynie. A co my najbardziej lubimy robić na nepalskich Durbar Squarach — kupić różową watę cukrową, zasiąść na najwyższym stopniu najwyższej pagody i po prostu patrzeć. Zaś po zjedzeniu słodkości uciec i zgubić się w uliczkach miasta.

A zagubić można się tutaj poważniej niż w Patanie. To wbrew pozorom spore miasto. Za każdym rogiem i na każdym kolejnym placu toczy się spokojne codzienne życie. Nikt nie zwraca specjalnej uwagi na zagubionych turystów. Zresztą nie ma ich tu wielu. Zaglądamy do małych uśpionych świątyń. Uśpionych niemal dosłownie. Gdy tylko wchodzimy, choć robimy to po cichu i na placach, ktoś się budzi, wstaje, zaprasza, wyciąga wielki klucz, otwiera kraty chroniące święty posąg, za drobne datki zapala świeczkę i modli się za nasz „good luck”. I tak niemal za każdym razem. A świątynie są tu niezwykle urocze — małe, ciasne, zazwyczaj drewniane, bogato choć dyskretnie zdobione. Zaglądamy też w małe podwórka, bo tam skarby można znaleźć — małe stupy, ołtarze i młynki modlitewne, a powyżej okna obwieszone suszącą się bielizną i zapachy z domowych kuchni. Zmęczeni wspinamy się na dach jakiejś restauracji, by przy piwie i gorącej zupie przyglądać się dachom miasta, nad którymi słońce zaczyna już zachodzić. Robi się ciemniej i coraz zimniej.

Wstęp do Baktapuru jest dosyć drogi — 1500 rupii. Dzieci nie płacą. Ale warto. Mówią, że całość tej kwoty jest przeznaczana na odbudowę zabytków miasta. Chcę w to wierzyć. Jest tutaj trochę małych hotelików. Jeśli ktoś wybiera się w góry w pobliżu Katmandu, np. do Nagarkot, może warto zatrzymać się tutaj po drodze.