Katmandu robi przytłaczające pierwsze wrażenie. Zwłaszcza stare Katmandu. Ciasno, tłoczno, głośno. Do tłumu ludzi dołączają motory, ryksze, samochody i krowy. Każdy walczy o swój kawałek ulicy, nie przebierając w środkach. Klaksony ogłuszają. Ludzie co chwila zagadują, coś wykrzykują, gdzieś biegną, coś sprzedają, wózki pchają.

Z jednej strony wisi obdarta ze skóry koza, obok bawole głowy, po drugiej stronie bulgoczą samosy w gorącym tłuszczu. Na poboczu ktoś myje włosy, kąpie dziecko, robi pranie, zamiata obejście. I tylko krowy zdają się mieć to wszystko gdzieś. Zawsze spokojnie, leniwie, nie bacząc na cały ten zgiełk, choćby na środku ruchliwej ulicy, walą placki i szukają źdźbła trawy do skubnięcia. Tej jednak w Katmandu nie uraczysz. Zwłaszcza zielonej. Wszystko pokryte jest warstwą pyłu, w porze deszczowej błota, a w powietrzu unosi się zawiesina smogu. Na szczęście dzięki wyłączeniom prądu, często tego brudu nie widać. 

Takie jest Katmandu. Albo je pokochasz, albo znienawidzisz. Nam się zdarzyło to pierwsze.

Takie jest Katmandu. Albo je pokochasz, albo znienawidzisz. Nam się zdarzyło to pierwsze. Bo mimo tego hałasu, brudu i innych niedogodności, ujął nas rytm i kolor tutejszego życia, codzienności mieszającej się z religią, historią i tradycją. Lubimy robić sobie z Marysią wycieczki do starego Kamandu, aby popatrzeć na to szalone życie… 

Przemykamy naszą uliczką, zagadując do lokalnych sklepikarzy. Mijamy warzywny bazar, a znajome staruszki machają do nas z daleka. By uciec z ruchliwej Kalimati Rd., skręcamy w dziurawą uliczkę sprzedawców mięsa. Tego o tu wisi na hakach nie sposób opisać, ale jest to dla nas jedna z bardziej fascynujących ulic miasta. Mijając ulicznych fryzjerów, docieramy do Bagmati – rzeki świętej, rzeki ścieku. W Azji doliny rzek to często slumsy miasta i tu jest podobnie. Idziemy wzdłuż brzegu, kupujemy garść cukierków, którymi dzielimy się z dzieciakami. Wreszcie docieramy do ulubionego mostu Marysi, który odkryłyśmy przypadkiem, błądząc po okolicy — wiszący most tylko dla pieszych. 

Po drugiej stronie jest już stare Katmandu. Krążymy wąskimi uliczkami, między starymi domami, hinduskimi świątyniami i buddyjskimi stupami. Robi się ciaśniej i jakby przytulniej. Mamy wrażenie, że jesteśmy gośćmi w czyimś domu. Ludzie niemal żyją na ulicy. Tu wychodzą, by po zimnej nocy, ogrzać się w promieniach słońca. Tu się myją, czeszą, piorą. Zaglądamy do podwórek, zasiadamy pod nowo odkrytymi stupami i zajadamy się świeżo usmażonymi chipsami. Wreszcie docieramy do placu Durbar. 

Tak, tak, kolejny Durbar Square. Tak nazywane są wszystkie place, na których stoi pałac królewski, a więc znajdziecie je w każdej ze starych nepalskich stolic. Mijamy Kasthamandap, najstarszą budowlę w Katmandu — początkowo sala zgromadzeń, teraz sanktuarium hinduskiego świętego. Wspinamy się na najwyższy stopień monumentalnej świątyni Sziwy, kupujemy watę cukrową i delektujemy się widokiem. Z boku Pałac Królewski, przed wejściem posąg boga małpy Hannumana. Tuż obok świątynia Jagannath Mandir, jedna z najstarszych tutaj, poświęcona Krysznie i słynąca z rzeźb przedstawiających erotyczne sceny. Nad wszystko wybija się kolumna króla Pratapa Malli. Świątyń jest tutaj niemal dwadzieścia. Aż trudno w to uwierzyć, to przecież zaledwie miejski plac. Nad wszystkimi góruje królewska świątynia bogini Taledźu Bhawani. Za nami dom żywej bogini Kumari – dziewczynki, uznawanej za inkarnację bogini Taledźu, wybieranej spośród 4-5 letnich córek newarskiego klanu złotników, z którego pochodził Budda. Bogini musi być wiecznie młoda i nie może krwawić, dlatego gdy tylko dziewczynka dostaje menstruacji bogini przenosi się do innego ciała, a dziewczynka wraca do normalnego życia. Po lewej plac Basantapur. Kiedyś, po ulewnym deszczu, podziwialiśmy tam chłopców, którzy zrzucili z siebie ubrania i na golasa taplali się w kałużach. Kanalizacja nie jest mocną stroną domów w tej części miasta. Dalej Freak Street – ulica hipisów, na którą zaglądamy, by spotkać znajomych i napić się dobrej kawy. 

Siedząc na najwyższym stopniu świątyni, widać, jak wszystko tutaj tętni życiem. Jest w tym jakaś melodia. Schodzimy i idziemy nakarmić gołębie. Przechodząc, zerkamy na Czarnego Bhajarawę — przerażające wcielenie Boga Sziwy. Ludzie tłoczą się i zapalają kadzidełka. Podobno każdy, kto skłamie w jego obecności, natychmiast umrze. Jeśli starcza nam sił, zatłoczonymi uliczkami przedzieramy się w stronę Thamelu. Ale Thamel to już zupełnie inna bajka…