Każdego roku wybieramy się latem na rodzinną wycieczkę rowerową. Przywykliśmy do takiego oto scenariusza: pakujemy dobytek do czterech sakw, Marysię do przyczepki, ekwipunek biwakowy do przyczepkowego bagażnika, wsiadamy na dwa rowery i w drogę. Tymczasem eureka, Marysia nie mieści się w przyczepce! Jak to możliwe, czyż nie kupiliśmy jej przed chwilą?

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy — Marysia musi nam towarzyszyć pedałując samodzielnie na własnym rowerku.

Otóż nie. Czas mija, dzieci rosną i nadeszła pora na kolejna zmianę w naszych podróżniczych przyzwyczajeniach. A skoro już nie przyczepka, to zostaje… rower. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy — Marysia musi nam towarzyszyć pedałując samodzielnie na własnym rowerku. Czyli koniec z Islandiami i Szkocjami! Koniec z wyczynowymi dystansami! Koniec z ekstremalnymi klimatami! No i gdzie my dobytek spakujemy, nie mając przyczepkowego bagażnika?! I w ogóle gdzie my dojedziemy z dzieckiem na rowerku? Co teraz będzie?! 

Na szczęście skołowanie trwało 5 minut i wskoczyliśmy na nowy tryb myślenia. Kilka istotnych kwestii, kiedy w życiu przychodzi czas na tę druzgocącą zmianę.

Po pierwsze rowerek.

Mały rowerek z koszyczkiem i frędzelkami jest dobry, ale na plac zabaw. Czekała nas wizyta w sklepie rowerowym. Marysia musiała przesiąść się na coś poważnego — 21 cali.  Ale nie tylko rozmiar ważny. Rower musiał sprostać terenowym wymaganiom — musiała mieć przerzutki. Przy różowych dodatkach zgodziliśmy się zostać, ale już bez frędzelków. 

Po drugie trening. 

Przekonanie się do znacznie większego roweru to dla dziecka wyzwanie. Marysia potrzebowała czasu, by poczuć się pewnie na nowym rowerze, zaś my chcieliśmy wiedzieć, na co możemy z jej strony liczyć. Zrozumienie po co są w rowerze biegi i jak działają, to też nie łatwizna, a wyrobienie sobie nawyku ich używania to już kwestia czasu. Potrzebowaliśmy kilometrów. Już nie jeździliśmy do parku pod domem, ale do tego na obrzeżach miasta. Rokowania były zadowalające.

Po trzecie trasa. 

Lofoty odstawiliśmy na wyższą półkę. Zaczęliśmy szukać miejsc ciekawych, gdzie teren był mało wymagający, a klimat raczej przyjazny. To miała być trasa, która pozwoli Marysi uwierzyć w swoje siły i zapali do jazdy na rowerze. Chcieliśmy ograniczyć czynniki zniechęcające. Deszcz, wiatr i pagórki, z jakimi zmagaliśmy się wcześniej, były fajne z perspektywy przyczepki, nie rowerowego siodełka.

Po czwarte nowa logistyka. 

Bez przyczepkowego bagażnika kiepsko to widzieliśmy. Bo gdzie pomieścimy wszystko, co zawsze tam upychaliśmy?! Do głowy przyszła nam nawet przyczepka bagażowa. Stanęło na zakupie dodatkowych sakw – w sumie po 4 na każdy rower. Marysia domagała się własnej, ale niech to będzie atrakcja na przyszły rok. W 8 sakwach zamknęliśmy nasz dom, kuchnię, jedzenie, rzeczy osobiste, no i oczywiście przenośne biuro. Dało radę, a nawet zostało trochę luzu. 

No to możemy ruszać. Tylko dokąd? Na duński Bornholm. Obwód wyspy to zaledwie 140 km. Ludzie objeżdżają ją w weekend. My założyliśmy 5 dni, z opcją pozostania na 1-2 dni dłużej. Wyspa jest raczej płaska, wzniesienia wyrastają tylko na północnym cyplu, który przecież można pominąć. Trasa wiedzie wzdłuż malowniczego wybrzeża, trawersem przez pola i lasy, małe miasteczka pełne starych młynów i przydrożnych sklepików — atrakcje to ważna rzecz na trasie z dzieckiem. Kempingi są dostępne co rusz — w chwili słabości będzie gdzie się rozbić i zakończyć pedałowanie. No i wreszcie, Dania to raj dla rowerzystów. Ścieżki rowerowe są WSZĘDZIE! Na drogach jest BEZPIECZNIE, ruch jest niewielki, zaś kierowcy są do rowerzystów nastawieni niezwykle przychylnie. Czyż to nie brzmi, jak idealne miejsce na pierwsza rowerową wycieczkę z dzieckiem?

No to ostatnie już, sentymentalne spojrzenie na naszą wysłużoną przyczepkę. Jej nowemu małemu mieszkańcowi życzymy równie fajnych wrażeń!