Pierwszy dzień w Islandii dał nas ostrego kopniaka. Zanim wyjechaliśmy z Reykjaviku była 17.00. Mimo to, tego dnia przejechaliśmy dobrych 40 km.

Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jedną ulewę. Ale co to dla nas jedna ulewa. Przykucnęliśmy w rowie pod wielką rurą biegnącą poboczem i przeczekaliśmy najgorsze. Oprócz ulewy był spokój, cisza, pustka, zieleń i ośnieżone góry na horyzoncie. Momentami nawet odrobina słońca.

Nie obeszło się bez jednoczesnego ciągnięcia i pchania przyczepki, na 4 nogi.

Teraz chyba będzie z górki. Oczywiście poza tymi górami co przed nami, które powinniśmy jeszcze dzisiaj przekroczyć. Plan zakładał, że pierwszego dnia pokonamy trasę z Reykjaviku nad jezioro Pingvallavatn. Można to zrobić na dwa sposoby:

  • Drogą nr 36. Duża i dosyć ruchliwa przelotówka (jak na Islandię). Są tu delikatne podjazdy, ale generalnie jest raczej płaska.
  • Drogą nr 435. Mała i raczej opustoszała droga. Pozwala szybciej odciąć się od cywilizacji i dotrzeć do samego jeziora. Trzeba jednak przekroczyć góry.

Bez zastanawiania wybraliśmy opcję drugą. Bo choć początek podróży nieco nas osłabił i mocno opóźnił, teraz wszystko nam sprzyjało. Przede wszystkim białe noce. To niesamowity komfort, nie musieć ścigać się z zachodem słońca. Postanowiliśmy jechać, dopóki starczy nam pary w płucach. Nadeszła 20.00, minęła 21.00, potem 22.00. A nam się zdawało, że to tylko mroczne popołudnie.

Trasa warta jest zmęczenia. Najlepsze zaczyna się dopiero u podnóża gór. No i oczywiście na ich szczycie, kiedy naszym oczom ukazuje się rozległa kraina zalana wodami największego islandzkiego jeziora, a zza pagórków co chwila bucha para z geotermalnych źródeł. Góry mocno nas przycisnęły. 8 km podjazdów o nachyleniu 15 %. Przejechanie ich zajęło nam ponad 2 godziny. Nie obeszło się bez jednoczesnego ciągnięcia i pchania przyczepki, na 4 nogi. Nie obeszło się bez biegania po zgubione bagaże (na podjazdach otwierał się bagażnik). W tym stanie zmęczenia nawet nas to ubawiło. Spotkaliśmy ekipę szalonych downhillowców na rowerach. Minęło nas kilkanaście samochodów. Poza tym cicho i pusto. Gdy stanęliśmy na szczycie gór byliśmy szczęśliwi. I okrutnie zmęczeni. Wiedzieliśmy, że gdzieś tutaj położymy się dzisiaj do snu.

Jeszcze tylko przyjemny zjazd w dolinę i zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na nocleg. W Islandii można rozbijać się w każdym miejscu, jeśli nie jest to teren prywatny. W promieniu 30 km i tak nie było żadnego campingu. Zjechaliśmy więc na zieloną trawkę, gdzieś między choinki, w pobliże wodnego oczka i małego stadka owiec. Rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy kuchenkę i pochłonęliśmy kolację nie patrząc nawet, co mamy w garnku. Niektórzy dali radę umyć jeszcze zęby. Sen przyszedł wyjątkowo szybko. Choć ciągle było jasno, jak w mroczne popołudnie.

Ostatni zapomniał zgasić światło. Około północy.