Znowu ulegliśmy magii wschodu słońca. Tego wyimaginowanego, obejrzanego na setkach zdjęć, złożonego w głowie w piękny obrazek, wypełniony grą światła i kolorów. I znowu słońce się na nas wypięło. Wzeszło, jasne że tak, ale otulone mgłą i chmurami. A mimo wszystko znowu niczego nie żałujemy.

Wszystkie dżipy, zmierzające z turystami na wschód słońca, wyruszają już o 2, najdalej 3 nad ranem. Słyszeliśmy je każdej nocy, gdy sznureczkiem przejeżdżały pod naszymi drzwiami. I nadal nie rozumiemy, dlaczego tak wcześnie?! My wyruszyliśmy o 4 rano. Uzbrojeni w latarki i prowiant kierowaliśmy się zaplanowaną wcześniej trasą. Przy bramie do miasta nikt nas nie zatrzymał, nikt nie poprosił o bilet, nawet nikt nie zagadywał na temat podwózki. Panowały zupełne ciemności, ale droga była szeroka, asfaltowa, bezpieczna. Minęło nas kilka samochodów i nieco więcej motorów. Nikt nie szedł piechotą. Dotarcie do punktu widokowego zajęło nam nieco ponad godzinę. Było tam już kilkanaście osób, żadne tłumy. Wszyscy rozstawili statywy i czekali.

Na moment chmury się zaróżowiły. Nieznacznie. Potem po prostu nastał piękny, chłodny poranek.

Z początku migotały tylko światła miasteczka, potem pojawił się zarys gór, wreszcie rozświetliły się chmury przysłaniające niebo i wypełniające dolinę. Z wolna zaczęły się rozwiewać, ale nic spektakularnego nie rozegrało się przed naszymi oczami. Chmury pochłaniały promienie wschodzącego słońca. Bromo groźnie grzmiał, ale tutaj jego aktywność tylko przeszkadzała — kłęby dymu, które z siebie wyrzucał, jeszcze bardziej przysłaniały niebo i inne wulkany. Robiło się coraz jaśniej. Na moment chmury się nawet zaróżowiły. Nieznacznie. Potem po prostu nastał piękny, chłodny poranek. Dosyć chłodny, ale nie mroźny, jak niektórzy przestrzegają. Wystarczy ubrać się na cebulkę, puchowa kurtka, czapka i rękawiczki są zbędne. Choć sprzedawcom tychże, trudno było wytłumaczyć, że Polsce taka aura, to zwiastun wiosny.

Z nastaniem dnia wszyscy zniknęli. Kupiliśmy kawę i herbatę, rozsiedliśmy się jeszcze wygodniej, zaczęliśmy się delektować spokojem, a Marysia bawić z wesołym szczeniakiem. Choć bez fajerwerków fundowanych przez wschodzące słońce, widok i tak robił wrażenie. Siła i niszcząca moc tego, co wyrastało w dolinie, były niemal namacalne. Bromo buchał chmurami, a Semeru puszczał dymek, niczym z fajeczki. Wioski, drzewa, drogi, wszystkie one były tak malutkie przy ogromie wulkanów. Po chwili chmury przykryły całą scenę, biel wypełniła dolinę, kurtyna opadła.

Brzmi to podejrzanie — brak ludzi, brak dżipów, cisza i spokój? Ano tak, bo byliśmy na zupełnie innym punkcie widokowym niż sławny Punkt 1, do którego zmierzają niemal wszyscy. Nieco niżej, wulkany widzieliśmy pod innym kątem. Czy mniej widowiskowy? Trudno ocenić. Nam się podobało. Ponadto mogliśmy tutaj dotrzeć sami, na własnych nogach. Bo jak widać, całą przygodę w parku Bromo-Tengger-Semeru da się ogarnąć samemu — niezależnie planując każdy jej etap, omijając turystyczną mafię i wcale nie umniejszając sobie wrażeń. Nawet wręcz przeciwnie, bo tutaj bez prowadzenia za rękę przez niby-przewodników, odkryć można znacznie więcej. 

Wracaliśmy do Cemoro Lawang bez pośpiechu. Pośród pól kapusty. Podglądając zanurzone we mgle domy. Podziwiając pracujące już w polu kobiety. Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i złapaliśmy poranny bus do Probolinggo. Ten za 3 złote.