Droga przez Islandię
250 kilometrów na rowerach. 850 kilometrów samochodem. 7 dni. 4 pola kempingowe. 3 dzikie noclegownie. Morze. Góry. Wulkany. Lodowce. Oto jak wyglądała nasza trasa przez Islandię.
Plan zakładał przejechać w ciągu 7 dni Golden Circle. To pętla zahaczająca o główne atrakcje południowo-zachodniej Islandii. Wycieczki autokarowe z Reykjaviku robią tę trasę w jeden dzień, ale my postanowiliśmy zrobić to w innym stylu. Wybieraliśmy raczej małe drogi. Puste i spokojne. Zazwyczaj asfaltowe, ale nie zawsze. To oznacza również góry, owce, dzikie kąpieliska i brak miejsc do uzupełnienia zapasów wody.
Dla orientacji w terenie korzystaliśmy z GPS-a, Map Googla oraz Locusa. Na Locusie była lepiej oznaczona infrastruktura „kempingowo-benzynowo-spożywcza”. By wszystko działało, wykupiliśmy lokalny dostęp do internetu — NOVA, 80 zł/6 Gb, starczyło na cały wyjazd. Zasadniczo drogi w Islandii są dobrze oznaczone, podobnie jak turystyczne atrakcje, gorące źródła i inne ważne punkty. Zresztą, dróg jest tak niewiele, że doprawdy trudno się zgubić. Choć z drugiej strony ruch jest tak mały, że nie ma kogo zapytać o drogę.
DZIEŃ 1
Reykjavik – jezioro Pingvallavatn
40 km
By szybko przebić się przez miasto, po drodze załatwiając niezbędne zakupy, trzeba zerkać na mapę. W miarę możliwości omijaliśmy ruchliwe przelotowe drogi. Jest tutaj sporo ścieżek rowerowych, biegnących przez zielone skwery i parki. Można nimi przejechać spory kawałek miasta, kierując się do wylotu na drogę nr 1. Po drodze mieliśmy poważną deszczową przygodę, ale przetrwaliśmy kryzysowy moment. Z ruchliwej jedynki szybko zjechaliśmy na drogę 431 / 435 i tu zaczęła się prawdziwa Islandia. Jeszcze nie wiedzieliśmy, jak potrafi być piękna, więc zachwycaliśmy się długą prostą drogą. Dookoła pola fioletowych łubinów, na horyzoncie ośnieżone góry i elektrownie. A obok nas słupy elektryczne i wielka rura biegnącą wzdłuż drogi. Rura przydała się w czasie kolejnej ulewy — przykucnęliśmy pod nią, by uniknąć ponownego przemoczenia. Po około 35 km dojechaliśmy do gór. Zniknęła rura i słupy, pojawiły się ostre podjazdy. 8 km o nachyleniu 15% to nie przelewki. Zwłaszcza pierwszego dnia. Zwłaszcza z przyczepką ważącą niemal 40 kg. Nie ukrywam, trzeba było wpychać majdan na górę w dwie osoby. Kto się tego obawia polecam wybrać drogę nr 36. Wtedy jednak minie Was to, co zobaczyliśmy po dotarciu na szczyt. Jezioro Pingvallavatn widziane z gór warte jest potu. Szalony zjazd pustą drogą był już czystą przyjemnością. Przed kolejnymi podjazdami poddaliśmy się. Była 23.00, a my padaliśmy z wyczerpania. Przygotowaliśmy dzikie obozowisko i zasnęliśmy zanim jeszcze „zaszło słońce”.
Od Reykjaviku do tego miejsca nie ma żadnego pola namiotowego, miasteczka, stacji benzynowej, ani sklepu. Jeśli nie zamierzacie dojechać do samego parku narodowego Pingvellir, rozbijcie się zaraz po zjechaniu z gór. Chwilę dalej zaczynają się prywatne tereny otoczone drutem kolczastym, gdzie nie ma szans na rozbicie namiotu.
DZIEŃ 2
Jezioro Pingvallavatn – Laugarvatn
45 km
Najpiękniejsze widoki jeziora Pingvallavatn są właśnie tutaj, na drodze nr 360. Niemal 10 km wzdłuż idealnie spokojnej tafli wody. Zerkaliśmy na nią z góry, bo niestety nie dało się podjechać i umoczyć nóg. Wszędzie prywatne drogi, druty kolczaste i kamery. Gdy dojechaliśmy do przelotówki nr 36 dołączyliśmy do sznurka wycieczkowych autokarów, zmierzających do Althing. To historyczne miejsce, gdzie założony został pierwszy islandzki (i pierwszy w Europie) parlament. Też się tu zatrzymaliśmy, ale głównie po to, by uzupełnić zapasy wody. Kilka km dalej, już na terenie parku Pingvellir jest centrum turystyczne, sklep, knajpa. Także pole namiotowe. Tu zostaliśmy na dłużej. Kto ma czas, polecam zostać nawet 2 dni. Park jest piękny i jest tu sporo tras trekingowych.
My zaś kierowaliśmy się w stronę oddalonego o ponad 50 km Gulfossa. W czasie kolejnych 15 km często przystawaliśmy – zerknąć na miejsce zetknięcia tektonicznych płyt, wykąpać się w lodowatej wodzie, pożegnać oddalające się jezioro, nacieszyć oczy iście marsjańskimi krajobrazami oraz… słońcem. Nie licząc podjazdów na pobudkę, droga tego dnia była płaska. Ostatnie jej kilometry doprowadziły nas do miasteczka Laugarvatn, gdzie zostaliśmy na noc. Mają tu przyjemny kemping z wielkim placem zabaw. W miasteczku jest market, są małe hoteliki i gorące źródła. Jak na Islandię, miasto pełną gębą.
DZIEŃ 3
Laugarvatn – wodospad Faxi
50 km
Park Pingvellir był tak piękny, że nie spieszyliśmy się. Dlatego kolejnego dnia od Geysira dzieliło nas jeszcze 30 km. Po wieczornym relaksie przy butelce whisky droga nr 37 zdawała się ciężka i ponura. Chmury wisiały nas naszymi głowami, widoki nie były w stanie nas porwać. Gdy zauważyliśmy wystrzeliwujący w powietrze gejzer mocniej przycisnęliśmy pedały. Marysia też dawała znaki, że ma dosyć jazdy. Zrobiliśmy więc długą i zasłużoną przerwę przy Geysirze. Jest tutaj restauracja, sklepy, hotele. Turystyczne miejsce, ale od tłumów można uciec na długi spacer. Po takiej przerwie dzień jakby zaczął się od nowa. Nieśmiało zaczęło wyglądać słońce, a zanim przejechaliśmy kolejnych 10 km do wodospadu Gulfoss, świeciło pełną parą. Nie przeszkadzał nawet fakt, że droga była pełna podjazdów. Już z daleka słyszeliśmy hałas spadającej wody. Błękitne niebo, słońce, tęcza nad wodą… trafiła nam się idealna sceneria do delektowania się Gulfossem.
Tym samym dotarliśmy do najbardziej wysuniętego na północny-zachód punktu naszej wycieczki. Dalsza droga to właściwie powrót do Reykjaviku. By ją możliwie urozmaicić, jakieś 4 km za wodospadem odbiliśmy w lewo, na szutrową drogę nr 30, a potem na jeszcze mniejszą 358. Momentami koła lekko grzęzły. Trafiło się kilka podjazdów, co z przyczepką było wręcz przygodą. Ale było cudownie. Tylko my, słońce, barany i konie.
Po przejechaniu 15 km i przeprawieniu się przez mostek, dotarliśmy do znanej nam przelotówki nr 35. Obok niej, tuż nad wodospadem Faxi, znaleźliśmy zapomniany kemping. Żywego ducha. Żadnych pryszniców. Ani kropli ciepłej wody. Ale był święty spokój i słońce.
DZIEŃ 4
Faxi – Hveragerdi
60 km
Choć do snu tuliło nas słońce, rano zbudziły nas ponure chmurzyska. Atrakcją na dzisiejszej trasie miał być wulkan Grimsnes i jezioro Kerid w jego kraterze. To była długa prosta. 30 monotonnych i ponurych km, urozmaicanych zjadaniem Skyra na stacjach benzynowych. Aż wreszcie ciężkie chmury spełniły swoją groźbę — zlały nas deszczem. Lało kiedy jechaliśmy, lało kiedy zerkaliśmy do wnętrza wulkanu. Wielka szkoda, bo to świetne miejsce na dłuższą przerwę. Można zejść do samego jeziora i zrobić sobie piknik w kraterze. Mogło być cudownie, a było mokro. W deszczu przejechaliśmy jeszcze 10 km, aż znaleźliśmy schronienie. Byliśmy już na południu, przy drodze nr 1 do Reykjaviku. Najbardziej ruchliwa droga, jaką przyszło nam jechać. Gdy przestało padać ruszyliśmy na wschód, by poszukać kempingu. Wzdłuż drogi nr 1 jest ich kilka. My dotarliśmy aż do miasteczka Hveragerdi. Gorący prysznic i kolacja postawiły nas na nogi. Po takim dniu zasłużyliśmy na soczek i piwko w islandzkim pubie. Choć zaczęły się piłkarskie mistrzostwa, byliśmy jedynymi klientami. Gdy nagle ktoś się zjawił, ujrzawszy nas wykrzyknął niemal przerażony „People!”.
DZIEŃ 5
Hveragerdi – Reykjavik
45 km
Przed nami ponad 45 km drogi do Reykjaviku. Zanim jednak się rozpędzimy czeka nas bardzo ostry podjazd. 5 km krętej wspinaczki, potem kolejnych 10 km nieco łagodniejszej, ale ciągle wspinającej się prostej. Właśnie taka droga męczy najbardziej. Zdaje ci się, że prosta i przyjemna, ale każde wciśnięcie pedałów wymaga większej siły. Jednak 5 dni robi różnicę — zrobiliśmy to bez zatrzymania i bez zadyszki. A dookoła rozciągały się wspaniałe lawowe pola. Aż po horyzont nic, tylko porośnięte mchem czarne skały. Do samego Reykjaviku praktycznie nie ma gdzie przystanąć. Jeden punkt widokowy znajduje się na szczycie podjazdu, tuż za Hveragerdi. Potem już tylko ruchliwa droga. By odsapnąć i poczuć mech pod stopami, zwyczajnie zjechaliśmy na pobocze i wskoczyliśmy między zastygłą lawę. Aż smutno się zrobiło, kiedy zauważyliśmy zjazd na drogę nr 431, która 5 dni temu powiodła nas w stronę gór. Teraz wracaliśmy. Minęliśmy stację benzynową, na której suszyliśmy się po pierwszej ulewie. Tym razem towarzyszyło nam słońce. Znane ścieżki rowerowe przez miejskie parki dzisiaj poprowadziły nas na kemping. Olbrzymie pole pełne tych, co ruszają w drogę. My wyruszyliśmy jeszcze na nocny spacer nad zatokę, by obejrzeć zachód słońca w Reykjaviku. Na piechotę.
Komentarze