Rozpoczęciem roku szkolnego byłam bardziej podekscytowana niż sama Marysia. Nie przeżywała, nie dopytywała, nie stresowała się. Jej obojętność w tej kwestii brałam za dowód na to, że do szkoły jeszcze nie dojrzała i zupełnie nie rozumie jaka zmiana ją czeka. Tymczasem biega tam z prawdziwą radością i mówi, że jest „jak w przedszkolu, tylko fajniej”.

To by znaczyło, że nasza droga córka zmian specjalnie się nie boi. Właściwie nic w tym dziwnego, wszak dom zmienia średnio trzykrotnie w roku. Może to też znaczyć, że trafiliśmy na fantastyczną szkołę (rejonową), nauczycielkę i świetne dzieciaki w klasie. A może oznacza to, że sama kiedyś zbyt mocno przeżyłam tę zmianę. W każdym razie nie mogłam się doczekać i umierałam z ciekawości jak to będzie. Tymczasem wszystko jest „ok”, „normalnie” lub „fajnie”. Oj tak, komunikacja z dzieckiem również wskoczyła na szkolny poziom. Wystarczy popatrzeć jak pakuje piórnik, układa książki w plecaku i zabiera się do zadania domowego i od razu widać, że ta zmiana ją kręci. A dziwią ją tylko dwie rzeczy — że na informatyce nie było komputerów, a na lekcjach angielskiego tylko ona zgłasza się do odpowiedzi.

Bo Marysia lubi szkołę. Bo zetknięcie się ze szkołą to cenne doświadczenie. Bo tutaj poznaje nowe koleżanki, koleżanki z „ośki”, z ulicy, z podwórka.

Czy to znaczy, że wycofujemy się z domowej edukacji? Ależ nie! Skądże znowu! Przecież niedługo znowu wyjeżdżamy!

Przygotowania do przejścia w tryb edukacji domowej rozpoczęliśmy jeszcze przed wakacjami. A nawet długo przed wakacjami, bo jeszcze przed złożeniem papierów do szkoły. Wpadliśmy najpierw z wizytą, by przedstawić się, opowiedzieć o swoim sposobie na życie i edukację, i przekonać się, jaką szkoła zrobi minę (odwiedziliśmy też kilka innych szkół). Najpierw było zaskoczenie (jeszcze się z ED nie zetknęli), potem zastanowienie (ale z czym to się je?), aż wreszcie zaciekawienie (ten przypadek będzie dla szkoły czymś nowym). Kiedy więc zamiast prób przekonania nas, że robimy krzywdę dziecku otrzymaliśmy zaproszenie na pokazową lekcję o naszych podróżach, uznaliśmy, że chyba jesteśmy w domu.

Rozmowa ze szkołą to pierwszy ważny krok. Kolejny to formalności. Choć do wyjazdu jeszcze ponad 2 miesiące, procedurę uruchomiliśmy i niedługo udajemy się na wizytę do pedagoga. Pamiętajcie o dwóch kwestiach. 1. Wizyt u pedagoga będzie kilka, a na wydanie opinii ustawowo czeka się do 30 dni. 2. Szkole, która nie zetknęła się jeszcze z ED, trzeba dać nieco czasu na rozpoznanie tematu.

No i ostatni krok, zdecydowanie najważniejszy, to przygotowanie nas samych. A tutaj wcale nie chodzi o skserowanie programu nauki i ściągnięcie elektronicznego elementarza. Chodzi i podjęcie decyzji, która nie przychodzi ani łatwo, ani szybko. Niektórzy rozmyślają o tym zanim maluch pójdzie do szkoły, inni podejmują decyzję w trakcie szkoły. Jedni programowo są przeciwko systemowej edukacji, inni znaleźli sposób na „niesystemowe” życie, które ED pozwala realizować. Nasza decyzja o ED rodziła się bardzo naturalnie. Podróżujemy od wielu lat i wiedzieliśmy, że przyjdzie ten moment. Zaczęliśmy więc śledzić temat, czytać, pytać i rozmawiać. Mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by się przekonać, że warto spróbować ED. A kiedy spróbowaliśmy (na etapie zerówki) wiedzieliśmy, że warto to robić. Skąd ta pewność? Z najlepszego źródła — spojrzeliśmy na Marysię.

A po co w międzyczasie chodzimy do szkoły? Bo Marysia lubi szkołę, a my nie widzimy powodów, by ją od niej izolować. Bo zetknięcie się ze szkołą to naszym zdaniem cenne doświadczenie. Bo tutaj poznaje nowe koleżanki, koleżanki z „ośki”, z ulicy, z podwórka. Mówicie, że to się nie liczy, bo w szkole jesteśmy tylko trzy miesiące, a na podwórku nie ma nas przez pół roku? Błąd! Dla dzieci każde doświadczenie się liczy!