W domu patrzyliśmy na Bangkok z bardzo wysoka. I był piękny. Zjawiskowy świat odbity w szkle drapaczy. Jednak my, mimo wszystko, woleliśmy świat na poziomie zero. Ten, którego można dotknąć, powąchać i chłonąć wszystkimi zmysłami.
To chyba nasz ulubiony sposób na spędzanie wolnego czasu w Bangkoku. Włóczenie się soiami (soi – mała, wąska uliczka). Zazwyczaj bez określonego celu. Wybieraliśmy tylko kwadrat miasta, w którym coś nas zainteresowało. Podjeżdżaliśmy kolejką lub podpływaliśmy łodzią, wysiadaliśmy na najbardziej zapyziałym przystanku i ruszaliśmy przed siebie. Tak było, gdy mieszkaliśmy z dala od centrum, bo teraz wystarczyło wyjść z domu i skręcić w bok, by znaleźć się w innym świecie. Choć wypięknione i błyszczące centra biznesowo-handlowe były tuż obok, tu na dole, w małym soiu znajdywaliśmy starą Tajlandię. Była lekko zatęchła, drewniana, czasami rozpadająca się. Żyła wolniej i spokojniej, często zawieszała się w zamyśleniu. Była skupiona na codziennym życiu, gotowaniu, praniu, myciu i gonieniu dzieci. A przede wszystkim nie była anonimowa. Uśmiechała się, zagadywała, przywoływała mrugnięciem oka. Nie mogliśmy się jej oprzeć.
Tu można poczuć prawdziwe zapachy Tajlandii, nie zawsze przyjemne, ale zawsze intensywne — ostre przyprawy, dojrzałe owoce, smażone ciasto, suszone ryby. Tu można posmakować potraw, których nazw nigdy nie poznasz. Tu sprzedawca mrożonej kawy wypytuje, czy nie boimy się Putina i wie, że Poland to nie Holland. Tu staruszkowie zapraszają do zagrania rundki w szachy. Tu spotyka się ludzi żyjących razem. Wielopokoleniowe rodziny pod jednym dachem. Można podpatrzeć, jak zasiadają razem do jedzenia lub układają się do snu. Bez pośpiechu, leniwie, mając amok wielkiego miasta w poważaniu.
Tu można poczuć zapachy Tajlandii, nie zawsze przyjemne, ale zawsze intensywne.
Ileż zaskakujących perełek można odkryć w czasie takich spacerów! Muzułmański cmentarz, squat w opuszczonym budynku straży pożarnej, księgarnia w drewnianej chałupie, przydomowe świątynie, portrety króla na ścianach. Albo to — mały drewniany domek na dachu wielopiętrowego betonowego bloku. Zaś w soiu obok naszego drapacza znalazłyśmy cudowny ogród z pięknym starym tekowym domem. To zamieniony w małe muzeum dom Kukrita Pramoja, dziennikarza, pisarza, premiera Tajlandii, członka rodziny królewskiej. Spotkałyśmy jego rodzinę i pewnego niesamowitego staruszka, który drzemał w hamaku, a po chwili zjawił się obok nas, przyniósł wodę, i bezbłędną angielszczyzną (z brytyjskim akcentem!) zdradził nam kilka domowych tajemnic. Wskazał nam ukryty w ogrodzie cmentarz dla czworonożnych pupilów rodziny. Zdradził też, gdzie w ogrodzie ukryta jest puszka z jedzeniem dla ryb i jak dostać się do przydomowego stawu. Oglądając później stare zdjęcia rozwieszone w tym domowym muzeum miałyśmy wrażenie, że rozmawiałyśmy z samym Kukritem…
I jak tu nie kochać tego Bangkoku…
Komentarze