Wsiedliśmy na łódkę w Nonthaburi z planem dotarcia możliwie najdalej, gdzieś, dokładnie nie wiadomo gdzie, by pokręcić się tu i ówdzie, poznać nowe kąty w mieście, wreszcie dotrzeć do Chinatown na wyżerkę taką, że aż ślinka cieknie. Idealny plan na niedzielę.

Rozsiedliśmy się na łódce z woreczkami pełnymi jedzenia i butelkami świeżego soku z pomarańczy (przyrządzanego z odrobiną soli, pyszne). Łódź wypłynęła i wreszcie poczuliśmy zbawienny podmuch wiatru. Ileż to razy płynęliśmy tą rzeką? Znamy każdy jej zawijas, wiemy gdzie stoją najfajniejsze domy na palach (ech marzy się taki, nad tą rzeką, w tym mieście), wiemy gdzie dzieciaki łowią ryby z ukrycia, wiemy na których przystankach robi się tłoczno, a na których robi się pomarańczowo od szat mnichów. Marysia przysnęła kołysana falami. Płyniemy więc, póki się nie obudzi. Wreszcie, okrzykiem „siku” stawia nas na nogi i… dzisiejsza maszyna sikająca wylosowała stację Oriental. Czy kiedyś tu wysiadaliśmy? Chyba nie.

Zamiast uciekać do głównej ulicy należy skręcić tam, gdzie wygląda na puściej, ciemniej, biedniej, nawet brudniej. Czasem wbrew instynktownym odruchom.

A tutaj same cuda. Jednak żeby je znaleźć, zamiast uciekać do głównej ulicy należy skręcić tam, gdzie wygląda na puściej, ciemniej, biedniej, nawet brudniej. Czasem wbrew instynktownym odruchom. Znaleźliśmy się w starej portowej dzielnicy Bangkoku, niegdyś centrum wymiany handlowej między Tajlandią i resztą świata. To tłumaczy, dlaczego wszystko zdaje się tutaj nie na miejscu – szeroka ulica, potężne kamienice, podejrzany zapach kolonializmu. W pobliżu znajduje się katolicki kościół, wokół niego odrestaurowane kolonialne budynki, katolicka szkoła, rzeźby świętych. Ale to tylko jedno oblicze portowej dzielnicy. Zaledwie przecznicę dalej wchodzimy w inny świat, choć w podobnych kolonialnych murach ukryty. To piękny budynek Urzędu Celnego, ale zamiast blichtru podziwiamy obdarte ściany, osmolone fasady, okna bez szyb, gdzieś suszy się pranie, koty biegają po rdzewiejących rowerach. Wygląda jak wielki squat, obecnie zamieszkały przez rodziny strażaków pracujących tuż obok. A kiedy zadrzecie głowę ponad tę ruinę zobaczycie tarasy luksusowego hotelu Shangri La i złotą kopułę kondominium obok. A gdy wychylicie głowę  za róg wpadniecie na nowoczesny budynek ambasady Francji. To właśnie jest Bangkok. 

Między lśniącą bielą ambasadą a ruiną portowych budynków rozstawiły się uliczne restauracje. Oddalając się od rzeki znajdziecie małe galerie sztuki i kilka luksusowych butików. Ale tuż przed nimi coś jeszcze. Wąska ścieżka odbija w lewo. Skręcić, czy nie? Wchodzimy w labirynt wąskich ścieżek, gęsto zabudowanych małymi drewnianymi domami. Siedzący przy domach muszą podciągać kolana, by nas przepuścić. Jeszcze jeden zakręt w tym labiryncie i przed nami wyłania się meczet. Za nim ogród, zieleń, rodziny z dziećmi wysiadują na ławkach. Jak się bliżej przyjrzycie zauważycie, że ten ogród to muzułmański cmentarz. Muzułmańska oaza w środku tętniącego miasta. A jak zerkniecie w górę, znowu zobaczycie pnącą się w górę stal. To właśnie jest Bangkok.

zamiast uciekać do głównej ulicy należy skręcić tam, gdzie wygląda na puściej, ciemniej, biedniej, nawet brudniej. Czasem wbrew instynktownym odruchom.

Zostawiliśmy za sobą rzekę i wygłodniali zaczęliśmy kierować się do wielkiego finału. Rozgrzane i tętniące ulice Chinatown już na nas czekały. Światła, tłumy, kolory i zapachy chińskiej dzielnicy. Kaczka po pekińsku, ostrygi i duriany…

I jak tu nie kochać tego Bangkoku.