W temacie Tajlandii jesteśmy monotematyczni – króluje Bangkok, a poza nim wiele nie znamy. Tym razem pojawiła się sposobność, by odwiedzić Chiang Mai i chyba była to przełomowa wizyta. Obiecujemy sobie częściej opuszczać betonowego molocha (choć kochamy go nadal).

Różę Północy, jak zwane jest Chiang Mai znamy. Jeśli tak można powiedzieć, bo sprzed ponad 10 lat. W głowie został rozmyty obraz starego miasta, gór i chłodnego wieczornego powietrza. Teraz mogliśmy wspomnienia skonfrontować i pokazać północą część Tajlandii Marysi. Pomyśleliśmy, że na taki cel trzy dni wystarczą, zresztą więcej nie mieliśmy. Dotknęliśmy więc gór, zdarliśmy buty na starym mieście, nawąchaliśmy się kadzideł w buddyjskich świątyniach, a przy okazji rozpaliliśmy ochotę na więcej i jeszcze bardziej na północ. Może więc następnym razem.

Co więc zrobić z trzema dniami w Chiang Mai, by nasycić się klimatem okolicy i nie zamęczyć dziecka? Dużo spacerować, a potem wypożyczyć skuter. Spacerów nam brakowało, bo balijski rytm życia (głównie na skuterze) spłaszcza tyłek i wykrzywia kręgosłup. Jeden dzień poświęciliśmy więc na kręcenie się po mieście. Od Nimmanhaemin, gdzie zamieszkaliśmy, przez studenckie dzielnice, aż do murów starego miasta i dalej po jego zakamarkach. Jak każde stare miasto ciasno tu i kolorowo, pełno zaułków i zaskakujących uliczek, klimatycznych knajpek, małych hotelików, buddyjskich świątyń. Do nich uciekaliśmy przed gwarem miasta. Jest ich mnóstwo, a Marysia uwielbia przypatrywać się świątynnym detalom i zwyczajom. Po starym mieście chodziliśmy bez planu, czy mapy, ale to nie przeszkadza, po pewnym czasie zaczyna się rozpoznawać kierunki i łapać orientację. To najlepszy sposób na podobne miejsca. Trafialiśmy tu każdego wieczora, by zakończyć dzień ucztą na Nocnym Bazarze. Gdy siły dopisywały, zatrzymywaliśmy się jeszcze w Nimmanhaemin, popularnej i tętniącej życiem nowej dzielnicy miasta.

W ciągu dnia staraliśmy się uciekać od zgiełku, dotknąć gór oraz pięknej natury otaczającej Chiang Mai. Do tego potrzebny był skuter. Założyliśmy, że nie chcemy spędzać na nim całego dnia, więc wybieraliśmy miejsca, do których dotrzeć można maksymalnie w godzinę. A jest takich sporo. Pierwszego dnia zachciało nam się relaksu nad wodą, wyruszyliśmy więc na północny-wschód w stronę jeziora Huai Tung Tao. Na okolicznych polach ryżowych trafiliśmy na rzecz zdumiewającą – rodzinę King Kongów. Lekkie zaskoczenie dla nas i radość dla Marysi. Atrakcja nie przystająca do miejsca za grosz, ale frajda wielka, bo do King Konga można było się przytulić, wspiąć na jego ramiona, zajrzeć mu do paszczy. Do kompletu zaimprowizowane wiejskie domy i pomosty wiodące w głąb pól. Skansen jak nic. Bez dzieci proponujemy przejechać obok i zatrzymać się dopiero nad brzegiem jeziora, gdzie zasiąść można przyjemnie w jednej z knajpek zanurzonym w wodzie. Bez dzieci można też odpuścić sobie wodne rowery, nas jednak Marysia przekonała. Jezioro znajduje się na terenie parku narodowego, więc przy wjeździe należy kupić bilet wstępu w cenie 50 BTH.

By dotknąć gór jeszcze bardziej proponujemy podjechanie na najbliższą miastu górę Doi Suthep, na której kryje się wiele wartych zobaczenia miejsc. Wszystkie razem układają się w ładny plan wycieczki na cały dzień. Wyjeżdżając z miasta mijacie kolejno:

  • Punkt widokowy Pha Ngoeb. Wyżej są znacznie ciekawsze, ale jest tu przyjemny wodospad i miejsce na piknik. Trzeba tylko zabrać z miasta śniadanie, bo nie kupicie niczego do jedzenia na miejscu, co nas bardzo zaskoczyło i zepsuło nieco śniadaniowe plany.
  • Co gorsza, jedzenia nie było również pod wodospadem Monthathan. To kolejny punkt programu, który warto wpisać w plan wycieczki. Przy wjeździe na teren parku należy zakupić bilet za 50 BTH. Jest tutaj pole kempingowe, całkiem dobrze zorganizowane, więc jeśli ktoś ma więcej czasu… Sam wodospad dość duży, dwupoziomowy. W jego górnej części można się kąpać, choć basen nie jest specjalnie rozległy, ani głęboki. Można też zrobić 2 km trekking po okolicy, ale po deszczowej nocy, bez planu okolicy i nie spotkawszy nikogo, kto mógłby dać wskazówki co do trasy, wycofaliśmy się.
  • Wat Phra That doi Suthep to główny punkt programu wycieczek na wzgórze. Uznawana za jedną z najważniejszych buddyjskich świątyń w Tajlandii. Można tutaj odurzyć się złotem, zapachem kadzideł, uzyskać błogosławieństwo mnicha oraz przepowiednię swojej przyszłości. A można po prostu upajać się gwarną atmosferą i podpatrywać pielgrzymów, przybywających tu licznie z całej Tajlandii. Sama świątynia nie jest wielka, ale przepych panuje w niej wręcz widowiskowy. Można spędzić kilka godzin obserwując ludzi, zwyczaje i detale.
  • Wioskę ludu Hmong chcieliśmy ominąć, ale nabraliśmy wiatru w żagle i nie mieliśmy ochoty na powrót do miasta. Droga pięła się w górę, dziur w asfalcie coraz więcej, ale i widoki coraz piękniejsze. Zaś na miejscu lekkie rozczarowanie. Nie do końca wiemy, co miało być atrakcją tego miejsca. Bazar? Pan, który oferował strzelanie w łuku do kokosa (z czego Marysia oczywiście skorzystała)? Kilka zabytkowych narzędzi rolniczych wystawionych na placu?

Na wycieczkę polecamy zabrać grubsze ubranie. Na wysokości ponad 1000 m n.p.m. powietrze nagle robi się dotkliwie chłodniejsze. Do świątyni prowadzi wygodna, szeroka droga, która dopiero powyżej staj się nieco wyboista. Przeciętny skuter z wypożyczalni (ok 200 BTH / doba) daje radę z trzyosobową rodziną na pokładzie.

Został nam jeszcze jeden dzień do wykorzystania i ten już poświęciliśmy eksplorowaniu miasta. Róża Północy to miasto z tradycją. Bogatą tradycją. Dawna stolica królestwa Lanna, podbitego przez Syjam dopiero w XVIII wieku. Zachowało się wiele zabytków dokumentujących świetność miasta już w wiekach średniowiecznych. Wszystkie znaleźć można w ramach murów starego miasta, ale warto wyjść poza nie, by poznać nowe oblicze tego tętniącego życiem miejsca. Obecnie Chiang Mai uchodzi za uniwersytecką stolicę Tajlandii. Są tu m.in. kampusy buddyjskiego uniwersytetu Lanna. My trafiliśmy do ciekawej dzielnicy, którą we władanie wzięli studenci z artystycznym i przedsiębiorczym zapałem – Baan Kang Wat. Z dala od centrum, ale będąc tutaj centrum nie jest potrzebne. Tu jest wszystko – sklepy z cudeńkami tworzonymi przez lokalnych artystów, kawiarnie zaspakajające najbardziej wybrednych kawoszy, lokale serwujące najlepsze tajskie i birmańskie jedzenie, warsztaty rzemieślników, którzy chętnie dzielą się wiedzą, z chcącymi poznać tajniki garncarstwa, tworzenia biżuterii, czy malowania akwarelami. A wszystko zatopione w ciszy i zieleni, u podnóża gór. Myślę, że wkrótce dzielnica zyska sobie dużą popularność i trafi na kartki przewodników.

Do Chiang Mai dostaliśmy się z Bangkoku nocnym pociągiem. To doskonała, wygodna i szybka opcja. Bilety najlepiej zakupić bezpośrednio w kasach na jednym z dworców kolejowych. Najbardziej popularnym jest ten w China Town, gdzie pociąg rozpoczyna trasę. Wieczorem odjeżdża ich kilka, a cena każdego może nico się różnić (średnio 700 BTH). U pośrednika trzeba dopłacić ok 300 BTH dodatkowo. Uwaga! W pociągu jest przeraźliwie zimno, więc polarów nie pakujcie na dno plecaka.