To prawda, co kiedyś napisałam — mamy szczęście do naszych zimowych domów. Cudownie spędzamy w nich czas, lepiej poznajemy lokalne życie i zwyczaje (niż mieszkając w hotelu), ale także lepiej poznajemy siebie. Czasem sami jesteśmy zaskoczeni, jak duży wpływ ma przestrzeń kolejnych domów na nasze codzienne rodzinne życie i nas samych.
Z Bali przenieśliśmy się do Yogjakarty na Jawie. O tak! Wreszcie do miasta! Ale co to za miasto. Kiedy teraz myślimy o Yogji, jak nazywają ją Indonezyjczycy, to jakbyśmy myśleli o małym, uroczym miasteczku. Wystarczyło nam poznać kilka ulic, dwa skrzyżowania, mury starego miasta i już poczuliśmy się jak w domu. W zasięgu kilku minut na skuterze (skutery i rowery to nasza codzienność tej zimy) mamy wszystko, co potrzebne do życia — pralnia, kawiarnia, piekarnia, bazar, ulubione gado-gado, najlepsze sataje, basen na upalne południe, pracownia batiku, hostel znajomych. Nasz mikrokosmos, mieszczący się w granicach miasta. Mikrokosmos, który bardzo polubiliśmy, choć jakże odmienny od tego, który tak ciężko było nam opuszczać zaledwie kilka dni wcześniej.
Kebun Bibi po indonezyjsku znaczy ogródek cioci.
To właśnie nasz dom. Ogrodu nie ma, za to jest galerio-kawiarnio-księgarnia.
Kebun Bibi po indonezyjsku znaczy ogródek cioci. To właśnie nasz dom. Ogrodu tutaj nie ma, za to jest galerio-kawiarnio-księgarnia. A nad nimi mieszkamy my. Książki od sufitu po podłogę! Pierwszy wieczór w Yogji spędziliśmy przeglądając cudowne albumy o wyspach Indonezji, jej sztuce, architekturze, teatrze cieni. Pomiędzy półkami z książkami fotografie i obrazy. Kiedy przyjechaliśmy, na powitanie wyszedł Sigit Bapak, a Caitlin Taguibao właśnie kończyła nowy mural tuż pod naszymi oknami. Co wieczór Sigit otwierał kawiarnię i zapach kawy rozkosznie roznosił się aż po sypialnię. Czy to nie wyjątkowy dom?
Yogja sztuką stoi, zaś nasz dom pełen jest artystów. Nikogo nie powinno dziwić, że po dwóch dniach Marysia otwarła własny sklepik z papierowymi dziełami sztuki. Zainspirowana cudami widzianymi dookoła oraz barwnym życiem jawajskiej ulicy, niemal każdego popołudnia tuż przy bramie naszej kawiarni wystawiła kolorowy kram. Zaś wieczorami uruchamialiśmy domową manufakturę, często rodzinnie wspomagając proces produkcyjny papierowych dzieł sztuki. Zresztą rodzinne wieczory miały w Yogji zupełnie inny wymiar. Mieliśmy małą przestrzeń do dyspozycji, ale bardzo przytulnie urządzoną. Lubiliśmy ją i chętnie spędzaliśmy tutaj czas. Razem. Bliżej siebie pracowaliśmy, więcej rozmawialiśmy, bardziej uczestniczyliśmy w swoich zajęciach. Wieczory były bardziej kameralne i bardziej wspólne niż gdziekolwiek indziej. Częściej zaglądaliśmy do książek, częściej się uczyliśmy. Częściej też wychodziliśmy do miasta, na lekcje batiku, do teatrów cieni, na koncerty. Miejskie życie proszę Państwa!
Czego było mniej? Zwierząt oczywiście. Mało przyjaciół dookoła. Marysia bardzo nad tym ubolewała i rzewnie wspominała Bali. Tam towarzyszyła jej gromada czworonogów. Ale też w wielkim domu i jeszcze większym ogrodzie musieliśmy się nawoływać, żeby chociaż zjeść razem kolację. Marysię musieliśmy gonić, by zechciała poczytać książkę, albo chociaż chwilę z nami pogadać. W Yogji ciągle byliśmy razem. A zdawało się, że przecież zawsze byliśmy razem :).
Komentarze