Podobno na Bali jest około 30 tysięcy świątyń. Zależy jak liczyć. Są te najważniejsze, te najpiękniejsze, te najurokliwiej położone. Są świątynie w każdej wiosce, w polach, pod drzewami i przy drodze. Jest świątynia w każdym domu. Czasem ma się wrażenie, że domy są świątynią.
Indonezja to największy na świecie muzułmański kraj, zaś Bali to w tym wielkim kraju malutka enklawa hinduizmu. Hinduizmu z silnymi wpływami kultu przodków, animizmu i buddyzmu. To świat zamieszkały przez bogów, duchy i demony. Świat, w którym dobro i zło nieustannie ze sobą walczą. Świat, w którym kluczem do szczęśliwego życia jest harmonia między tym co boskie i ludzkie. Zaś do jej osiągnięcia niezbędne są rytuały i obrzędy. To one zaczynają i kończą balijski dzień, one kierują życiem od momentu poczęcia aż do śmierci, one określają społeczne relacje i stosunek do natury.
Rytuały zaczynają i kończą balijski dzień, kierują życiem od poczęcia aż do śmierci, określają społeczne relacje i stosunek do natury.
Rytualizacja życia zdominowała balijską codzienność. By się napawać tą niecodzienną dla nas codziennością wystarczy wyjść na ulicę lub zajrzeć do domu sąsiada. Nie trzeba nawet odwiedzać świątyń. I po prawdzie nie wiele ich było na naszej trasie. Nie zobaczyliśmy nawet Besakih, odstraszeni historiami o mafijnych układach rządzących wejściem do Świątyni Matki. Nie podziwialiśmy zachodu słońca nad Tanah Lot. Szukaliśmy pięknych miejsc i jeśli gdzieś ukrywała się świątynia, wchodziliśmy. Przystawaliśmy po drodze, gdy coś nas zauroczyło. Na przykład świątynie w okolicach Pemuteran — nad brzegiem morza, na skarpach i w górach, czy zapomniana świątynia nad brzegiem jeziora Tamblingan, pięknie położona na terenie parku przyrody. Ale opowiemy wam o świątyni, w której się zakochaliśmy.
W okolicach Ubudu świątyń jest mnóstwo. Tego dnia postanowiliśmy zobaczyć Pura Tirta Empul. Jako że była sobota spodziewaliśmy się tłumów pielgrzymów, odbywających rytualną kąpiel z świętych wodach. I nie myliliśmy się. Radosne, wielopokoleniowe, rytualne spotkania, dziesiątki ludzi zanurzonych po pas w wodzie. W dwóch świątynnych basenach jest 30 źródeł i obmywać można się w każdym z wyjątkiem dwóch, które służą do obmywania zmarłych oraz błogosławienia przedmiotów i zwierząt. Świątynia powstała w V wieku wokół tryskającego tu gorącego źródła. Legenda głosi, że źródło stworzone zostało przez Indrę, który chciał ożywić swe nieśmiertelne moce, wcześniej zatrute przez Mayadanawę. Trudno tu odpocząć w ciszy i oddać się medytacji, ale jest to cudowne miejsce do obserwowania balijskich zwyczajów. Zwłaszcza w weekend, zwłaszcza kiedy przybywają tłumy.
Tymczasem na niebie zaczęły zbierać się czarne chmury. Wskoczyliśmy na motory, by odszukać zgoła odmienne miejsce — Pura Gunung Kawi. Szukając „ciekawszej” drogi do świątyni utknęliśmy w małej wiosce zagubionej gdzieś między polami ryżowymi. Zerwała się straszliwa ulewa, ale na Balijczyków można liczyć. Przygarnęli nas, zapraszając pod dach swojej rękodzielniczej pracowni — tu schowały się dzieci, bo w pracowni strugano drewniane zwierzaki, oraz do lokalnego sklepiku — tu schowaliśmy się my, bo przemiła pani sklepikarka uraczyła nas zimnym piwem i naprędce przygotowanym jedzeniem. I tak minęła długa ulewa. Poinstruowani dokąd jechać, z pełnymi brzuchami ruszyliśmy dalej. Dotarliśmy w pobliże świątyni akurat przed kolejną ulewą. Dobrze się złożyło, był idealny czas na kawę i deser.
Wreszcie przestało padać i ruszyliśmy w drogę setkami schodów prowadzących w głąb wąskiej doliny. Kiedy przeszliśmy przez strefę straganową (nie wiem, jakim cudem udało nam się uniknąć zakupu kolejnego saronga) zaświeciło słońce i poraziła nas jaskrawa zieleń pól ryżowych. Przepięknie ukształtowane tarasy, a pomiędzy nimi wąskie ścieżki i nasze schody. Zeszliśmy na sam dół doliny, rozdzielonej malowniczą rzeką. Jakby było mało dramatycznie, po obu jej stronach stały skalne klify. Zawsze nas zaskakuje, jak starożytni wynajdywali tak niesamowite miejsca na swoje świątynie. W klifach po obu stronach rzeki wykuto olbrzymie grobowe kaplice. Podobno skrywają szczątki króla Anaka Wungsu, jego rodziny, żon i rozlicznych konkubin, które wraz z nim dokonały żywota. Strzegą ich olbrzymie stare drzewa. Przez rzekę przerzucono kamienny mostek, łączący dwie części świątynnego kompleksu. Są święte źródła, baseny, skaliste miejsca odosobnienia. Sceneria niczym ze starych dobrych filmów przygodowych. Dzieciaki mogły swobodnie udawać młodego Indianę Jonesa. Do tego cudowna cisza i spokój, niewielu turystów. Trafiło więc na Gunung Kawi. Nasza ulubiona balijska świątynia.
Komentarze