Inaczej niż zazwyczaj o naszym balijskim domu piszemy, kiedy Bali zostało już poznane i przeżyte. Bo też uwierzcie, gdyby zacząć pisać zaraz po przyjeździe, pierwsze posty byłyby w zgoła odmiennym tonie. Do Bali bowiem musieliśmy dojrzeć. 

Przyjechaliśmy już nieco uprzedzeni. Lektura internetowych doniesień o turystycznej mafii, nadużyciach, łapówkarstwie nieco nas zraziła, a problemy wizowe tylko umocniły złe odczucia. Tak więc wjeżdżaliśmy do Indonezji z sercem na ramieniu, z każdej strony spodziewając się oszustw. Lekcja pierwsza — bierzcie poprawkę na wiedzę czerpaną z Internetu

Poddenerwowani i stremowani jechaliśmy do naszego balijskiego domu. Akurat to uczucie towarzyszy nam zawsze w podobnych chwilach. Gdzie nam przyjdzie mieszkać? Czy będzie tak, jak sobie wyobraziliśmy? Po drodze nie widzieliśmy nic, poza ponurą mgłą, a na miejsce dotarliśmy w strugach deszczu. Mimo to zakochaliśmy się od pierwszej chwili. Jak dziś pamiętam te uśmiechy na twarzach. Najpierw wielki zielony ogród, bujnie kwitnący, egzotyczny, pachnący. Potem pojawiły się cztery szalone psy, a za nimi uśmiechnięta Vera, nasza gospodyni. W głębi chował się sam dom – stary, przestronny, z wielkim drewnianym wejściem. Ucieszeni jak dzieci zasiedliśmy na zielonym tarasie, nasłuchiwaliśmy nowych dźwięków i chłonęliśmy nowe zapachy. Lekcja druga — szukaj domu, który cię zauroczy i kieruj się odczuciami, jakie budzą zdjęcia, rozmowa z gospodarzem, opinie innych gości. Tak naprawdę więcej nie masz i nigdy nie wiesz, co zastaniesz na miejscu. My zazwyczaj mamy szczęście, a ten dom, z jego wszystkimi mieszkańcami, stał się wyjątkowo bliski naszemu sercu. 

Zajęło trochę czasu, nim polubiliśmy Bali i często się zastanawiam, jakby to było, gdybyśmy przyjechali tu tylko na trzy tygodnie?

Tymczasem deszcz ciągle padał. Uwięzieni w pięknym domu z nadzieją patrzyliśmy w niebo, a ono ciągle takie samo. W momentach przejaśnienia wymykaliśmy się, by zbadać najbliższą okolicę. Ta nie nastrajała najlepiej — plaże małe, betonowe i pełne śmieci. Woda z pianką nie zachęcała do kąpieli. Wszędzie przygnębiające pustki i przysypiający Balijczycy. Nie brakowało tylko sprzedawców sarongów i masażystek, zdesperowanych brakiem turystów. A gdzie te pola ryżowe, wulkany, dramatyczne klify i piękne plaże? Lekko sfrustrowani uznaliśmy Bali za przerost marketingu nad rzeczywistością. 

Tymczasem ciągle padało. Przejaśnienia trwały zbyt krótko, by pojechać dalej i poszukać balijskich cudów. Potrzebna była zmiana podejścia — zaopatrzyliśmy się w płaszcze przeciwdeszczowe i przyjęliśmy, że trzeba moknąć. Zaczęliśmy jeździć coraz dalej. Coraz więcej rozmawialiśmy z ludźmi, miejscowymi i ekspatami. Uczyliśmy się indonezyjskiej mentalności. Nauczyliśmy się olewać ten deszcz. I tak pomału zmienialiśmy zdanie. 

Długo odwlekaliśmy zimowanie w Indonezji właśnie z powodu pory deszczowej. Zaryzykowaliśmy ze wszystkimi  konsekwencjami. A najważniejsze i tak okazało się przestawienie sposobu myślenia i nastawienia. Nawet do deszczu. Oczywiście łatwiej to zrobić, kiedy ma się kilkumiesięczną perspektywę. Lekcja trzecia i czwarta — poważnie przeanalizujcie kwestię pogody, choć podobno każda pogoda jest dobra, kiedy ma się odpowiedni strój. 

Ale trafiliśmy nie tylko na porę deszczową. Miesiące spędzone na wyspie (styczeń, luty, marzec) to czas najpiękniejszych i najbardziej widowiskowych balijskich świąt – Galungan, Kuningan, Nyepi. Strojenie ulic penjorami, parady demonów, przywoływanie przodków, ceremonie oczyszczenia. Podglądanie codziennego życia Balijczyków to hipnotyzujące doświadczenie, ale móc uczestniczyć w ich największych świętach to radość dla oczu i duszy. Lekcja piąta — przed kupieniem biletu spójrzcie w kalendarz świąt, a doświadczycie czegoś więcej niż piękne okoliczności przyrody. 

Lekcja szósta — Lovina. Tu wybraliśmy zamieszkać. Wirtualna analiza wskazywała, że będzie dobrze, nieco na uboczu, z dala od głównych turystycznych tras. No i byliśmy. Na uboczu wszystkiego, co najpiękniejsze na Bali. Gdziekolwiek nie pojechaliśmy, wzdychaliśmy — dlaczego nie tutaj?! Cóż, Lovina do najurokliwszych miejsc nie należy. Tutejszej przyrodzie brak dramatyzmu, plażom uroku, polom ryżowym tarasów. Jest to też rejon nieco mniej przywiązany do tradycji — penjory skromniejsze, świątynie mniejsze, ceremonie nie tak barwne i nawet w Nyepi dopuszcza się wychodzenie z domu. Z czasem i Lovinę polubiliśmy, ale niewątpliwie tę lekcję można było odrobić lepiej. 

Wyjeżdżamy z Bali i wiemy, że tu wrócimy. Choć czasu mieliśmy sporo, a wyspa malutka, ciągle czujemy się niezaspokojeni. Zajęło to trochę, nim uczucia dojrzały i często się zastanawiam, jakby to było, gdybyśmy przyjechali na trzy tygodnie? Czy zdążylibyśmy zakochać się w tym miejscu? 

 

Znajdź na Bali dom dla siebie…



Booking.com