Podróżnicze biurko Marysi może rywalizować z biurkiem taty. Cała różnica w tym, że powstaje ono w zupełnie innym trybie — przyjeżdżamy prawie z niczym, w trakcie podróży rośnie składowisko rzeczy wszelakich, by tuż przed powrotem wszystkiego się pozbyć. Tak było zazwyczaj, ale tym razem może być nieco inaczej.
Oczywiście zawsze bierzemy coś małego na podróż — najmniejszy na świecie zestaw kredek, najmniejszy notes i kolorowanka, mini domino, małe karty do gry itp. Trzeba przecież spożytkować długie godziny w samolocie i na lotniskach. Choć w dobrych liniach lotniczych zazwyczaj mają dla dzieci prezenty, które pomagają utrzymać je w ciszy na fotelu.
Zazwyczaj też zabieramy książkę, najlepiej lekką i małą, ale bogatą w treści. Taką, do której
można wracać i którą można
czytać z „wielu stron”.
Najwięcej jednak dzieje się, kiedy wyruszamy na pierwsze zakupy w nowym miejscu. Najpilniejsze potrzeby to zapełnienie lodówki oraz… zagracenie biurka. Tak więc jednym z odwiedzanych sklepów jest coś na wzór „1001 drobiazgów do szkoły”. No i zaczyna się: zeszyty, bloki, lokalne gazetki, naklejki i kolorowanki, porządne kredki, pisaki, farby, pędzle, kartony, kolorowe papiery… I już mamy domowe przedszkole.
Hola, hola! Ale my jesteśmy już w szkole! I właśnie dlatego w tym roku będzie inaczej. Choć już w zeszłym roku, czując na plecach oddech egzaminów, zabraliśmy ze sobą kilka ćwiczeniówek. Tym razem może być tego więcej.
- Cztery części domowników do Elementarza, żeby mieć szkielet i wiedzieć, z czym inni uczniowie się borykają. Sam Elementarz ściągniemy z Internetu.
- „Uczę się pisać”, czyli trochę więcej literowania.
- Ćwiczeniówka do matematyki.
- Szkolna ćwiczeniówka z angielskiego i nasze ulubione tematyczne krzyżówki po angielsku (super zeszyt ćwiczeń znaleziony gdzieś na poczcie).
- Wybrane zabawy ze szkolnej wyprawki.
- Wytyczne programowe dla nauczycieli, na szczęście zdobyte w wersji elektronicznej.
Taki zestaw wyłożyłyśmy na stół. Waży trochę, więc nieco go przebierzemy.
Punkty 1. i 6. są trochę dla poczucia komfortu. Żeby trzymały nas w linii, w miarę równoległej do programu szkolnego. Myślę, że gdzieś w połowie i na koniec zerkniemy sobie do nich, by sprawdzić, czy nie pominęłyśmy istotnych zagadnień. Na ten przykład w zerówce zostałyśmy zaskoczone patriotycznymi wątkami, których Marysia nie rozpoznawała — jaka flaga Polski, jaka największa rzeka, jaki hymn? Szkoda, że nikt nie zapytał, jaka rzeka płynie przez Bangkok, albo jakie oceany oblewają Azję. Ostatnio zaś wyszła na jaw nieznajomość kolejności miesięcy i dni tygodnia. Cóż, w naszym życiu każdy dzień tygodnia ma taką samą wagę, więc nic specjalnie dziwnego, że dla Marysi sobota może być po środzie, a lato przypadać w lutym. Fantastycznie widać, jak styl życia i bycia odbija się na wiedzy, którą pochłaniamy.
Zazwyczaj też zabieramy ze sobą książkę, najlepiej lekką i małą, ale bogatą w treści. Taką, do której można wracać i którą można czytać z „wielu stron”. Ostatnio było to „Życie, co to takiego„. Dostaliśmy od babci kolejną część z serii, więc może i tym razem z nami pojedzie. Nasza podróżna biblioteczka też rozrasta się z czasem. Lubimy plądrować lokalne księgarnie i antykwariaty, wyszukując tam skarby. Chyba najwięcej przywieźliśmy z Nepalu. Ponadto świecki zwyczaj się zrodził, że odwiedzający nas goście przywożą dla Marysi małe co nieco do poczytania po polsku, często złapane na lotnisku książki-niespodzianki. A my lubimy takie niespodzianki.
O przygotowaniach Marysi do wyjazdu już kiedyś pisaliśmy i nic się w tym temacie zmieniło – od początku uczestniczy w przygotowaniach, omawianiach, knuciach i planowaniach.
p.s. A tuż przed powrotem do domu skarby z biurka rozdajemy. Może tylko oprócz lokalnych książkowych skarbów.
Komentarze