Pierwsze chwile w Reykjaviku nas rozpieściły. Podobnie jak prognozy pogody, które przeglądaliśmy kilka razy dziennie. Miało być dobrze. Nie jak na Islandię przystało, bo tu trudno cokolwiek przewidzieć. Raczej, jak przystało na naszego farta.

15 stopni i białe cumulusy. Uśmiechaliśmy się do siebie. Wyglądało na dobry początek długiego dnia. Mieliśmy za sobą pobudkę o 4 rano, dolecieliśmy z Londynu do Keflaviku, w ręku mieliśmy bilety do Reykjaviku. Tam czekały nasze rowery. Przykleiliśmy nosy do szyby i chłonęliśmy pierwsze islandzkie krajobrazy. Były mroczne i groźne. Czuliśmy wielką ekscytację na myśl o zmierzaniu się z nimi.

Chmury gęsto przysłaniają niebo. Każdemu z nas został jeden komplet suchych ciuchów i marne perspektywy na osuszenie.

Wypożyczalnia znajdowała się w pobliżu dworca. Nasz wehikuł już czekał. Zawartość bagaży przepakowaliśmy do sakw i przyczepki, pozostałe graty zostawiliśmy na przechowanie. To bardzo wygodny układ, polecamy. Trochę nas rozczarowała przyczepka — nieco ociężały gruchot z małym bagażnikiem. Był jednak dwuosobowy, czym nadrabiał złe wrażenie.

Marysia podskakiwała i biegała dookoła. Już chciała wsiąść, już jechać. Zaświeciło słońce i na prawdę nie mogliśmy doczekać się, kiedy zaczniemy pedałować. Jeszcze tylko małe zakupy — butla z gazem, zapasy wody i karta do Internetu (w przerwach między pedałowaniem trzeba przecież popracować). Tymczasem cumulusy zaczęły schodzić coraz niżej, stały się gęstsze i ciemniejsze. Zaczęło mżyć. Trochę mocniej padać. Zarzuciliśmy kurtki i pedałowaliśmy nie zrażeni. Jeszcze tylko wizyta w Bonusie (taka islandzka Biedronka). Po wyjściu ze sklepu przywitała nas ulewa. Kiedy zamieniła się w urwanie chmury, zatrzymaliśmy się pod przypadkowym mostem, by ocenić straty i pokornie odebrać pierwszą islandzką naukę. Nie igraj, nie bagatelizuj, nie wybieraj półśrodków! Tu wszystko musi być na 100%. Na ten przykład na 100% nieprzemakalne.

Otrząsnęliśmy krople deszczu spływające do oczu, odkleiliśmy koszulki od pleców i zajrzeliśmy  do śpiącej błogo Marysi. Ja pier…! Ta śpiąca nieświadomość. Malutek był przemoczony do ostatniej warstwy. Skąd deszcz w jej przyczepce?! Co to za dziadostwo?! Szybko odszukujemy coś suchego i rozbieramy się niemal do golaska. Pod mostem. Na wietrze. W ulewie. Na przyczepkę zarzucamy pelerynę przeciwdeszczową i jedziemy dalej. W końcu to tylko deszcz, ustanie to przeschniemy. Gdy jednak nie ustaje, zatrzymujemy się na stacji benzynowej, by ponownie oszacować straty i ogarnąć myśli.

Chmury gęsto przysłaniają niebo. Każdemu z nas został jeden komplet suchych ciuchów i marne perspektywy na osuszenie. Peleryny nie możemy użyć, bo służy jako pokrowiec na przyczepkę. Gdy Marysia się budzi z trwogą odkrywam, że ma przemoczone buty (właściwie resztę wakacji spędziła w kaloszach). A skoro mokre są buty, mokre są również inne rzeczy, leżące na podłodze przyczepki. W tym mój śpiwór. A nawet jeszcze nie wyjechaliśmy z Reykjaviku.

Padły pełne rezygnacji słowa „musimy wracać do jakiegoś hotelu”. Ale jeszcze nie teraz. Zbadaliśmy przyczepkę — źródłem problemów był szew między dachem i klapą. Na stacji zakupiliśmy zestaw ratunkowy — taśmę klejąca i worki na śmieci. Zakleiliśmy i zabezpieczyliśmy potencjalne punkty zapalne. Marysia zaś zamartwiała się innym tematem — czy kupimy jej paczkę żelkowych misiów? Rozbawieni jej niefrasobliwością kupiliśmy worek misiów, założyliśmy na siebie ostatnią warstwę suchych ciuchów i ruszyliśmy. Bo tak się złożyło, że deszcz mocno zelżał.