Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałam pod namiotem. Chyba jakieś 15 lat temu. A na pewno nigdy nie woziłam ze sobą garnków i piecyka. Harcerzem byłam przez krótką chwilę, jakoś w podstawówce. A biwakowanie po prostu nigdy nie było w naszym stylu.

Mimo to zdecydowaliśmy się przejechać Islandię na rowerach, śpiąc z owcami, wożąc ze sobą namiot, śpiwory, torebki z jedzeniem i kuchenkę gazową. I jak było? Fantastycznie! Nadal nie uważamy się za amatorów biwakowania. Ale dobrze się przygotowaliśmy i wyglądało, jakbyśmy robili to od lat. To teraz trochę konkretów logistycznych.

Spanie 

Spaliśmy pod namiotem Jack Wolfskin Starlight. Choć dwuosobowy, dla naszej trójki idealny. Jest dosyć cienki, sypialnia to właściwie moskitiera. Z obawy przed wiatrami uszyliśmy poliestrowe płachty na rzepy, ale okazały się zbędne i trochę nam przez nie brakowało powietrza. Co istotne, namiot jest lekki i jedna osoba rozkłada go w kilka minut. Nasze łóżka to samodmuchające się maty, również lekkie i małe. Wtulaliśmy się w dosyć grube śpiwory, które pozwalały na komfortowy sen przy 5 stopniach. Marysia miała swój własny zielony śpiworek, z którego była wyjątkowo dumna. Chowała się w nim razem z misiem i spali słodko do samego rana, albo i dłużej…

Jedzenie

Woziliśmy ze sobą zestaw garnko-talerzo-kubków i termos. Dostępne w każdym turystycznym sklepie. Do tego mały palnik, krzesiwo i butla gazowa. Gaz kupiliśmy już na miejscu. Gdyby pod koniec wyjazdu zaczęło wam go brakować, podjedźcie na kemping. Ludzie często zostawiają tam niewykorzystane butle. Podobnie jak niedojedzone jedzenie. Worki ryżu, makaronu, cukier, puszki, herbaty itd. Zamiast kupować paczkę na ostatni wieczór wystarczy się poczęstować. Naszych jedzeniowych paczek nie zabrakło. Dobrze wyliczyliśmy zapotrzebowanie, ale po kilku dniach i tak mieliśmy ich dosyć. Zestawy z serii Travellunch na dłuższą metę nie są strawne. Choć wygodne – paczkę dwuosobową wystarczy zalać wodą i najada się cała rodzina. Choć spory mają wybór dań obiadowych i śniadaniowych – po włosku, po meksykańsku, po azjatycku i inne. Po krótkim czasie żołądek mówi NIE. Wtedy zaczęliśmy marzyć o rybie i warzywach na parze… A zaspakajaliśmy się orzechami i lokalnymi SKYR’ami w różnej postaci (serki, jogurty, desery itp.). Niestety, jeżdżąc rowerem po zapadłych dziurach i zatrzymując się na stacjach benzynowych, nie mieliśmy okazji testować specjałów lokalnej kuchni.

Higiena

Marysia była szczęśliwa. Nie marudziła nawet przy porannym myciu zębów. No bo skoro nie było mycia włosów, ani nawet zbyt dużo czesania, codziennych kąpieli i mycia rąk po każdym siku, to da radę z tym myciem zębów po śniadaniu. Po kolacji to już różnie było. Zdarzało, że leżeliśmy w śpiworze, na dworze padał deszcz, do rzeki było stromo, a woda była tak lodowata… Choć na brak gorącej wody nie można na Islandii narzekać, gorące źródła bulgoczą co rusz. Ale generalnie, wszyscy pławiliśmy się w tym samym „sosie”, innych ludzi nie spotykaliśmy po drodze, to czy komuś przeszkadzał nasz lekki smrodek? Tak więc kluczowe na takim wypadzie są dezodorant i szczoteczka do zębów. Przydają się wilgotne chusteczki. I ciuchy na zmianę, tak co drugi dzień.

Ciuchy

To podstawa, by komfortowo przetrwać podróż przez Islandię. Zwłaszcza na rowerze. Nie musi ich być wiele, ale muszą być odpowiednie. I muszą być na 100%. 100% nieprzemakalne. 100% wiatroszczelne. Także odpowiednio ciepłe. Dotyczy to wszystkiego, co na siebie założycie — od butów i skarpet, po czapkę i rękawice (nie zapominajcie o nich, nawet w czerwcu). Zapomnijcie o dżinsach, trampkach i dresikach. Liczą się tylko polary, goretexy i termoaktywne tkaniny. Wskazane nawet kalosze. Dotyczy to także dziecka siedzącego w przyczepce. A na zmianę wystarczy wziąć bieliznę.

Pakowanie

Pakowanie to może być wyzwanie. Musieliśmy wszystko zmieścić w 4 sakwy i bagażnik przyczepki. Jedna sakwa to jedzenie, druga sakwa to sprzęty kuchenne i inne, 2 sakwy zostają na ciuchy, kosmetyki i rzeczy osobiste. Przyczepka woziła namiot, śpiwory, maty i inne domowe akcesoria. Tym sposobem sprzęt fotograficzny woziłam na plecach i na szyi. Zaś Marysia zawsze miała przyczepkę miękko wyłożoną połową naszej garderoby. Ale dało radę. Warto rozważyć opcję zabrania drugiej przyczepki, która stała by się bagażnikiem.

I tak płynęło nam na islandzkie życie. Pobudka, kiedy sen sam odchodzi (oj tak, snu sobie nie żałowaliśmy). Spojrzenie w chmury i przewidywanie deszczu. Lekka toaleta. Ktoś gotuje wodę na śniadanie, ktoś składa namiot. Ktoś sprawdza maile i robotę, ktoś pakuje majdan na rowery. Gotujemy wodę do termosu, sprawdzamy zapasy. W tym czasie Mary biega, zbiera kwiatki i goni barany. Potem długie kilometry, krótkie przerwy i kolejne kilometry w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Czasem był to kemping, czasem pole z owcami. Więc ktoś gotuje kolację, ktoś rozbija namiot. Mary biega, zbiera kwiatki…