Po pierwszym dniu islandzkiej próby spaliśmy jak dzieci. Wstaliśmy zaś jak żądni przygód twardziele. Skoro przetrwaliśmy. Skoro rano nie słychać płaczu, ani zgrzytania zębami. Znaczy, że nic nas nie zniszczy.

Spaliśmy długo, do ostatniej kropelki snu. To jeden z luksusów, których w Islandii sobie nie odmawialiśmy. Po otwarciu oka nasłuchiwaliśmy, czy krople deszczu obijają się o tropik. To też stało się standardową procedurą. Jeśli nie pada, uwijamy się żeby złapać trochę słońca lub zdążyć spakować namiot przed deszczem. Jednak tym razem leniwie wygrzebaliśmy się ze śpiwora. Znalazłyśmy z Marysią krzaczek na kwiecistej polanie, który stał się naszą toaletą. Małą pupę rozśmieszały smyrające trawy. Z zadowoleniem rozejrzałyśmy się dookoła. Nooo, co za urocze miejsce na nocleg! Zerknęłyśmy do sadzawki, z której w nocy braliśmy wodę. W deszczowym amoku zapomnieliśmy uzupełnić zapasy, ale szczęśliwie mieliśmy tabletki do uzdatniania wody. Jeszcze gorąca herbata i wielkie śniadanie z torebki. Na rozkręcenie kółek trzeba przecież odpowiedniej dawki wzmacniacza.

Co chwila stawaliśmy, by spojrzeć na spokojną taflę jeziora i odbijające się w niej niebo. Oj tak, dzisiaj nawet aura była łaskawa.

Spakowaliśmy chałupę i w drogę. Wytoczyliśmy rowery z krzaków i zobaczyliśmy to, co wyparliśmy z głowy wczoraj. Ostry podjazd. Za nim pojawił się jeszcze jeden i jeszcze kolejny. Ale po takim śnie i takim śniadaniu szło nam doskonale. Jechaliśmy po wzgórzach nad samym Pingvallavatn. Widoki piękne. Co chwila stawaliśmy, by spojrzeć na spokojną taflę jeziora i odbijające się w niej niebo. Oj tak, dzisiaj nawet aura była łaskawa.

Na wzgórzach rozsiane były domy Islandczyków, których gospodarczy kryzys raczej nie dotknął. Ziemię wokół otoczyli kolczastym drutem, drogę zagrodzili szlabanem, a wjazd podglądało oko kamery. Nie było sposobu, by zjechać do jeziora. Dobrze, że nas wczoraj siły opuściły, zanim wdrapaliśmy się na te wzgórza. Tutaj nie znaleźlibyśmy miejsca na rozbicie namiotu. Jest to zresztą problem wielu pięknych miejsc poza parkami narodowymi — najbardziej przyjazne namiotom polany są otoczone kolczastym drutem.

Wjechaliśmy na drogę 36 z Reykjaviku do Pingvellir. Mijały nas turystyczne autokary i samochody z wypożyczalni. Potwierdziło się, że dobrą decyzję podjęliśmy, wybierając górską drogę 435. Pingvellir to ważny etap Golden Circle. Miejsce historyczne — tutaj ponad 1000 lat temu zebrał się pierwszy islandzki parlament, tutaj ogłoszono niepodległość Islandii. Tutaj też stykają się dwie płyty tektoniczne — euroazjatycka i północnoamerykańska. Można rzec, że stoimy na styku dwóch kontynentów. Są tu wodospady nad rzeką Oxara, fotogeniczny kościółek, skalne rozpadliny. No i ciągle to jezioro.

Pingvellir to też wjazd do pięknego parku narodowego. W okolicy znajduje się centrum turystyczne z bardzo przyjemnym kempingiem. Można coś zjeść, odsapnąć i uzupełnić butle z wodą. Mamy już za sobą 20 km pedałowania. Przed nami jeszcze co najmniej 30. Marysia zaliczyła południową drzemkę w przyczepce, teraz ładuje baterie wielkimi lodami, a my bierzemy oddech ciesząc się słońcem i gapiąc się w piękny horyzont. Ale nie ma co przedłużać, ruszamy w stronę gejzera gejzerów!

 

ocenzurowano 😉 niestety, nie było to gorące źródło, woda okazała się lodowata!