Co ważniejsze? By więcej pedałować, czy więcej zobaczyć? Ciężka decyzja. Pedałowanie niesamowicie wciąga i moglibyśmy tak jechać bez końca. Ale im bliżej końca, tym precyzyjniej przeliczaliśmy kilometry na godziny. Po takim liczeniu podjęliśmy decyzję.Zwróciliśmy rowery, a na ostatnie dwa dni pożyczyliśmy samochód.

Przepakowując się z sakw do plecaków było nam smutno. Jeszcze smutniej było, kiedy siedząc w samochodzie mijaliśmy kolejnych rowerzystów. Mimo smutku, zmianę planów (jakże dla nas normalną) postanowiliśmy wykorzystać jak najlepiej.

Po pierwsze, wpatrywaliśmy się we wszystko, co było dookoła. W samochodzie uświadomiliśmy sobie, że pedałując skupialiśmy się głównie na drodze, na pokonywaniu zmęczenia, na analizowaniu ciężaru chmur, na własnych myślach kołaczących w głowie. Mniej doświadczaliśmy otaczających nas okoliczności przyrody. Na rowerze nie widoki były najważniejsze, lecz pewien stan umysłu. To właśnie om tak uzależnia. Eureka! Zaś siedząc w samochodzie, bez jakichkolwiek uzależnień, mogliśmy skupiać się tylko na odległym horyzoncie i delektować widokiem.Po drugie, zobaczyliśmy lodowce. Były nieosiągalne na rowerach. Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia lodowcowej laguny. Zamarzyłam, by tam się znaleźć. Ale na rowerach laguna była nieosiągalna. Co było osiągalne w ciągu 2 dni? Coś w promieniu 50 km od Reykjaviku, a nic z tych rzeczy nie było warte odpuszczenia lodowców.

Decyzja okazała się tym bardziej słuszna, że niemal przez całe kolejne 2 dni padał deszcz.

DZIEŃ 6
Keflavik – Vik
250 km

Rano oddaliśmy rowery i wsiedliśmy w autobus na lotnisko. Tu wynajęliśmy samochód i bez zastanowienia ruszyliśmy w kierunku… gorących źródeł Blue Lagoon. Po 5 dniach tułaczki zasłużyliśmy na tę odrobinę luksusu. Źródła mieszczą się na półwyspie Reykjanes, pół godziny drogi od lotniska. I choć z lotniska ludzie szybko uciekają, półwyspowi polecamy poświęcić więcej czasu. Gdyby nie lodowcowa wizja,  która nami owładnęła, pedałowalibyśmy właśnie po Reykjanes. Do bulgoczących pól błota w Krysuviku, do jeziora Kleifarvatn, do latarni i skarp na zachodnim wybrzeżu, do lawowych wzgórz, do pól kraterów. W nowym scenariuszu zwiedziliśmy te miejsca, ale samochodem. A potem pojechaliśmy dalej. 200 kolejnych km na wschód. Po drodze zatrzymywaliśmy się, by popatrzeć na wybrzeże, na mroczne rozlewiska, na wielkie wodospady. Na pewno ich nie ominiecie, toczącą się wodę widać z samej drogi. Miniecie Skogafoss, Seljalandsfoss. W pobliżu niektórych są kempingi. My jednak jechaliśmy dalej. Wreszcie przyszło zmęczenie i senność, za kierownicą samochodu jakoś bardziej odczuwalne. Rozbiliśmy się na kempingu w miasteczku Vik. Podobno uroczym, jednak nam nie było dane się o tym przekonać. Chmury pochłonęły wszystko. Widać było szarość i tylko krzyki ptaków wskazywały, że jesteśmy nad samym morzem. A są tu szerokie czarne plaże, wysokie klify, wodospady, lodowce, można nawet obserwować maskonury. Kolejne miejsce, w którym być może warto zatrzymać się na dłużej.

DZIEŃ 7
Vik – Jokulsarkon i z powrotem
600 km

Obudził nas wiatr i szarość. Czuliśmy, że za moment zacznie padać, więc spakowaliśmy namiot w pośpiechu i ruszyliśmy dalej na wschód. Od lodowcowej laguny dzieliło nas jeszcze 250 km. Nie wiedzieć dlaczego, choć drogi w Islandii puste, jakoś nie można tu rozwinąć zbyt dużej prędkości. Wszyscy jeżdżą dosyć ociężale. Kiedy pedałowaliśmy, mijające na samochody zwalniały tak bardzo, że miałam wrażenie, iż czegoś od nas chcą. Minęliśmy park narodowy Skaftafell. To park lodowcowy. Tym, którzy czasu będą mieli nieco więcej, polecam zostać tu na dłużej. Wędrówka po lodowcu to coś, dla czego trzeba będzie wrócić na Islandię. Wreszcie dotarliśmy do laguny pełnej pływających odłamków lodowca. Cudowne widoki. Warte wielu godzin spędzonych w samochodzie. Zostaliśmy na dłuższą chwilę, włócząc się po czarnych plażach, wokół laguny i fundując sobie przejażdżkę amfibią (polecamy!). A przed nami była już tylko droga powrotna. 350 km w stronę lotniska. Samolot odlatywał następnego ranka. Noc spędziliśmy na bardzo przyzwoitym kempingu w Grindavik. Wbrew pozorom urocze miejsce, z placem zabaw, położone nad małym portem. Mo i znowu trafiliśmy do punktu wyjścia — w miejsce, gdzie zaczął się nasz samochodowy epizod islandzkiej przygody.