Oprócz aktywnych wulkanów, księżycowych widoków i niesamowitych wrażeń, jakich dostarcza natura w parku narodowym Bromo-Tengger-Semeru, jest jeszcze „coś”, z czego rejon ten słynie. Turystyczna mafia. 

O indonezyjskiej turystycznej mafii naczytaliśmy się wiele. Natknąć można się na nią wszędzie, ale w kilku miejscach jest wyjątkowo dokuczliwa. Na przykład właśnie tutaj, w okolicy Bromo. Zrażeni zasłyszanymi historiami staraliśmy się unikać przemiłych panów, których pomocy nie można nie przyjąć. Ponieważ mieliśmy cierpliwość, czas i szliśmy w zaparte, generalnie się udało. 

Większość turystów pędzi prze Jawę w stronę Bali i chce zobaczyć kilka sztandarowych atrakcji – Borobudur, Bromo i Ijen. Mafijne „agencje” o tym wiedzą i starają się „pomóc”. Jeden bilet i załatwione wszystko, rzekomo najwygodniej, najszybciej i oczywiście najtaniej. Jak to jest w rzeczywistości poczytajcie u innych. U nas było mniej więcej tak…

W Yogjakarcie  wsiedliśmy  do pociągu jadącego bezpośrednio do Probolinggo. Polecamy to rozwiązanie. Każdego ranka odjeżdża ich kilka (bilety lepiej kupić wcześniej w kasie lub przez Internet, podobno nawet w sklepie Indomaret). Pociąg jedzie dobrych 9 godzin, ale opcja z przesiadką w Surabaya nie wychodzi krócej. Klasa ekonomiczna jest całkiem komfortowa. Nie można się wyspać, ale jest tanio, czysto, z Warsem i klimatyzacją. Zdecydowanie pociąg ten nie przypomina osławionych azjatyckich składów. Śmiem twierdzić, że jest wygodniejszy, niż klasa ekonomiczna w Polsce. Szkoda tylko, że nie jeździ nocą. Za to klasy wyższe to już pełen komfort, za którym niestety idzie wyższy koszt – ok 100 zł na osobę przy 25 za przejazd ekonomiczny.  

Na turystyczną mafię natknąć można się wszędzie, ale w kilku miejscach jest wyjątkowo dokuczliwa. Na przykład tutaj, w okolicy Bromo.

Dotarliśmy do Probolinggo późną porą, a to wrażliwy punkt podróży — tu zaczyna się łapanka. Rzekoma taksówka oczywiście zawiozła nas nie na dworzec, a do agencji turystycznej. Akurat całkiem słusznie, bo o tej porze busy już nie kursowały. Mimo to chcieliśmy dostać się do Cemoro Lawang, wioski przy samym parku narodowym, jeszcze tego wieczora. O tej porze nie byliśmy w najlepszej pozycji do negocjacji, co zostało skrzętnie wykorzystane — bilet za osobę kosztował nas aż… 10 zł. Śmieszna cena, niemniej kilka razy wyższa, niż oficjalna cena w publicznym busie. Skubnęli nas? No jasne. Za to dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy, wygodnie, bez przepychanek, w zadowalającym czasie. Nie wiem co wy na to, ale naszym zdaniem warte to było 10 zł. Jasne, nie w tym rzecz, nie należy naciągaczom odpuszczać. Jednak czasami pozwalamy sobie na ten „komfort”.

Marzyło nam się, by wynająć motor w Probolinggo i do wulkanów dojechać samemu…

Zanim dojedziemy do Cemoro Lawang opowiemy wam o naszym pierwotnym planie. Marzyło nam się, by wynająć motor w Probolinggo i do wulkanów dojechać samemu, tym samym grając mafii na nosie. Okazało się jednak, że w oficjalnych wypożyczalniach motor można wynająć, ale tylko z kierowcą. Wchodzi w grę wynajem od prywatnej osoby, ale trzeba by poświęcić dzień na poszukiwanie takowej. Nawet nam było go szkoda. Pomysł spalił na panewce. Ale zawziętym opcję tę polecamy. Droga do wulkanów jest dosyć widowiskowa, choć bywa stroma i zamglona.

Dotarliśmy pod drzwi zarezerwowanego wcześniej hotelu. Szczęśliwie bez opłaty za wstęp do parku narodowego, czym straszono nas w agencji (w niektórych hotelach wymagają uiszczenia opłaty już przy rejestracji, jednak nasz hotel stał przed bramą do miasta). Z racji późnego przyjazdu hotel zarezerwowaliśmy wcześniej, a potem z racji lenistwa zostaliśmy w nim na jeszcze jedną noc. Był drogi, choć i tak najtańszy z tych czystszych. Będąc na miejscu  na pewno można znaleźć coś tańszego, ale w jakich warunkach, to nawet nie myślimy. Oj tak, noclegownie w Cemoroo Lawang to również ciekawa historia. Po pierwsze drogo, po drugi ciemno, ciasno, średnio czysto, mało pachnąco. Ale dostaliśmy sowite śniadanie i mieliśmy gorącą wodę. To się przydało, bo knajp w miasteczku nie uraczycie (najwyżej hotelowe), no i pamiętajcie, że jesteśmy 2300 m n.p.m., a temperatura w nocy może zbliżyć się do 0 stopni.

Byliśmy jedynymi gośćmi. Większość turystów wpada tu wieczorem, kładzie się na kilka godzin, wstaje o 3 rano, pakuje się w dżipa, jedzie na punkt widokowy, czeka na wschód słońca, zjeżdża do Sea of Sand, wdrapuje się na Bromo, wraca do hotelu i łapie poranny bus z powrotem do Probolinggo. Całość odbębniona w 12 godzin. My zaczęliśmy od porządnego odespania podróży. Przemili panowie, pukający do naszych drzwi z ofertami najlepszych wschodów słońca, poczuli się rozczarowani. W południe wyspani i wypoczęci ruszyliśmy na rozpoznawczą wycieczkę, która już wiecie, jak się zakończyła. Przy okazji tego niewinnego spaceru zrealizowaliśmy większą część planu, omijając bramki, nagabywania przewodników, no i płacenia za bilet (220 tyś. rupii za osobę). Tu musimy się wytłumaczyć — to nie są nasze metody i nie taki był plan, by wchodzić „lewym” wejściem. Tak jakoś wyszło, zupełnie przypadkiem. 

W tej sytuacji został nam jeszcze jeden obowiązkowy punkt programu — wschód słońca nad wulkanami.