Pora deszczowa w rozkwicie. Czarny piach, kiedy mokry, nie prezentuje się najlepiej. A jeszcze gorzej, kiedy oblepia kupy zalegających na plaży śmieci. I takie było nasze pierwsze spotkanie z balijską plażą. Pomieszanie zaskoczenia z rozczarowaniem.

Podobnie było na całym północnym wybrzeżu, od Pemuteran po Lovinę, w której wybraliśmy zamieszkać. A deszcz ciągle padał. Góry schowały się za ciężkimi deszczowymi chmurami i nie było nam w głowie przeprawiać się na ich drugą stronę, by dotrzeć do sławnych balijskich plaż w okolicach Kuty. Nadarzyła się jednak okazja, by odwiedzić mało popularny zakątek wyspy i plaże zdecydowanie mniej rozsławione. Ponad 100 km na zachód od Kuty, w pobliżu Pulukan, znaleźliśmy wioskę o nazwie Medewi. A właściwie ona znalazła nas. Tam własnie zostawiliśmy kawałek naszego plażowego serca. Przynajmniej tego balijskiego :). 

Plaża była potężna, długa i szeroka. Piach czarny,
choć w tym świetle zdawał się być srebrny.
Śmieci niezauważalne.
Fale głośnie i groźne.

Przez góry i tak trzeba było przeprawić, więc zakupiliśmy płaszcze przeciwdeszczowe i ruszyliśmy, by zderzyć się z chmurami. I wiecie co? Do deszczu można przywyknąć, zaś chłodne górskie powietrze było miłą odmianą od deszczowego zaduchu. Miłą odmianą były też same góry, kręte drogi, wulkany na horyzoncie, owocowe gaje zamiast pól ryżowych. Wystarczyła godzina drogi, aby zobaczyć inne oblicze wyspy. Potem kolejna godzina, by zjechać po drugiej stronie gór i zobaczyć coś jeszcze innego – inne plaże, inne morze, inne góry na horyzoncie. Nawet inne zapachy i dźwięki, jako ze znaleźliśmy się w okolicy bardzo muzułmańskiej. Różnorodność tej małej wyspy jeszcze wiele razy będzie nas zachwycać. 

Skręciliśmy w stronę morza. Uśmiechy zagościły na naszych twarzach i dwie myśli przyszły nam do głowy: 1. to jednak ciągle nie jest to Bali z folderów, 2. dlaczego nie zamieszkaliśmy właśnie tutaj?! Plaża była potężna, długa i szeroka. Piach oczywiście czarny, choć w popołudniowym świetle zdawał się być raczej srebrny. Śmieci niezauważalne. Fale cudowne, głośnie i groźne. Żebyście w pełni zrozumieli nasze zachwyty wspomnę krótko naszą plażę w Lovinie – wąska nawet przy odpływie, zazwyczaj zamurowana, ewentualnie zastawiona łodziami, do tego zasypana śmieciami, zaś fale wydają co najwyżej odgłos mlaskania. Teraz nas rozumiecie?

Niemal odruchowo złapaliśmy ręczniki i pobiegliśmy do oceanu. Co za cudowne uczucie! Przy plaży stało zaledwie kilka surferskich hotelików. Nic zresztą dziwnego, warunki do surfingu są idealne. Fale potrafią tutaj ponieść daleko i zapewniają świetną zabawę nie tylko surferom. Oprócz ludzi z deskami widać głównie mieszkańców tej okolicy. Bo wbrew pozorom dzieje sie tutaj sporo. Na szerokiej plaży dzieciaki urządzają sobie tor do motorowych popisów. Wśród wyrzuconych przez ocean skarbów ludzie zbierają ryby lub drewno do palenia w piecu. Rodziny z dziećmi przychodzą, by wykąpać się na golasa (nie dotyczy kobiet). O świcie można podpatrzeć hinduistyczne ceremonie i składanie darów duchom morza. Gdzieś w tle wyłaniają się samotni surferzy, szukający idealnej fali. Pomiędzy nimi stada krów, a na horyzoncie wieże meczetów.  Wszystko zaś skąpane w delikatnej mgle z morskiej bryzy. Piękne obrazy, gdzie tylko nie spojrzeć.

Spodobało nam się tak bardzo, że przyjechaliśmy tutaj ponownie, tym razem zaciągając jeszcze przyjaciół. I okazało się, że nie jesteśmy dziwakami, bo oni również dali się porwać miejscu. Mali, duzi, starzy, młodzi. Każdy znalazł tu swoją frajdę, sami zresztą zobaczcie. A wieczorem mogliśmy słuchać szumu oceanu i moczyć tyłki w nieco mniejszym akwenie 🙂

Powiem tylko tyle – nie omijajcie małych, zapomnianych przez Lonely Planet wsi!