Malezja ma wiele zalet, ale w czasie naszych zimowań w Tajlandii, dwie są szczególnie ważne — jest blisko i nie potrzebujemy wizy, by do Malezji wjechać. Dlatego też stała się naszym ulubionym celem „visa run’ów”. Bo potrzebujemy wizę, by zimować w Tajlandii.

W Tajlandii możemy non stop przebywać jedynie 30 dni. Skorzystaliśmy już w opcji przedłużenia wizy w Immigration Office, więc nie zostało nic innego, jak przekroczyć granicę. W ubiegłym roku, w ramach tej samej wizowej zabawy, pojechaliśmy ochłodzić się w Cameron Highlands oraz zobaczyć wyścigi Formuły 1. Tym razem postanowiliśmy oddać się czarowi Georgetown i wyspy Penang. A nie trzeba było wiele, by dać się im oczarować…

Było już późno i ciemno, a miasto sprawiało zjawiskowe wrażenie. Wąskie uliczki pełne kolorowych, starych, chińskich domów.

Zasadniczo wystarczyło wysiąść z taksówki i rozejrzeć się dookoła. Było już późno i ciemno, a miasto sprawiało zjawiskowe wrażenie. Wąskie uliczki pełne kolorowych, starych, chińskich domów. Gdzieniegdzie przygaszone światło, działający jeszcze mały sklepik, odrestaurowany hotelik. Tuż obok piękna chińska świątynia, czerwone lampiony, błyszczący w świetle księżyca dach. Lekki deszcz dodawał wszystkiemu uroku i tajemniczej aury. Georgetown błyszczało.

Potem weszliśmy do hotelu — mały, przytulny, urządzony w wiekowym chińskim domu, pełnym starych mebli i bibelotów. Jego właścicielka niemal nas wycałowała. Dzisiejszej nocy byliśmy jedynymi gośćmi, więc całe jej królestwo „należało” do nas. Szkoda, że nie mogliśmy pobuszować po sklepie ze starociami, który znajdował się na parterze. Dopiero rano dostrzegliśmy, jakie kryją się tam skarby. Podobnych hoteli jest w Georgetown wiele, musicie tylko zamieszkać w starej części miasta, uznanej przez UNESCO za światowe dziedzictwo kulturowe. Gdzieś w okolicach Love, Victoria, Chulia, czy Munri Street. Uwierzcie nam, tylko tutaj poczujecie wyjątkowy klimat tego miasta.

Następnie poszliśmy zjeść. No i odpłynęliśmy. Niby dziwne, bo kuchnię malezyjską już znamy, jednak cieszyliśmy się z tych smaków, jakbyśmy kosztowali ich po raz pierwszy. Wybraliśmy najbliższy hawker stall (swego rodzaju jedzeniowy rynek), bo w brzuchach już burczało. Po pół godzinie wybierania, cmokania i przeglądania menu oddaliśmy się jedzeniowej rozpuście.

Wreszcie ruszyliśmy na wieczorny spacer. Wędrując bez planu gubiliśmy się w małych uliczkach, ale to przecież sama przyjemność. Co rusz wpadaliśmy na jakieś cuda — piękne chińskie świątynie, klimatyczne stare domy, ukryte meczety, uliczne dzieła sztuki, no i oczywiście… murale. Niemal ożywające murale Ernesta Zacharevica. Marysia zwariowała na ich punkcie. Dla niej cały wyjazd minął pod hasłem poszukiwania kolejnych murali na mapie miasta.

Ten wieczór był cudowną zapowiedzią tego, co czekało nas w kolejnych dniach.