Sanktuarium motyli nie brzmi dla nas zachęcająco. Ale w malajskim Cameron Highlands mieliśmy tyle czasu, że zwiedzaliśmy znacznie więcej, niż mamy w zwyczaju. Pomyśleliśmy, że nawet jeśli mamy zobaczyć 20 owadów z potarganymi skrzydełkami, warto to sprawdzić. Dla Marysi oczywiście.

Tymczasem sanktuarium motyli to jedna z największych niespodzianek na naszej górzystej drodze. Za śmieszną cenę spodziewaliśmy się zobaczyć całkiem nic. Sanktuarium sprawiało wrażenie podziemnego bunkra, schowanego gdzieś na zakurzonej drodze, wiodącej na plantacje herbaty. No i rzeczywiście, był to przykurzony bunkier. Bez fajerwerków, bez sztuczek, bez gadżetów, bez multimediów. Drewniane klatki, ręcznie tkane siatki, przybrudzone szyby, odrapane drzwi. Ale dzięki temu wszystko zyskiwało na autentyczności. Powitał nas zapach kwiatów i dziesiątki motyli. Te jednak były najmniej ciekawe spośród wszystkich mieszkańców sanktuarium. Bo w tym rzecz, że w motylim sanktuarium spotkaliśmy żaby, węże, żółwie, patyczaki, żuki, świnki morskie, olbrzymie koniki polne, modliszki oraz inne gady i owady. No dobrze, nie było tygrysa białego ani słonia. Więc w czym całe halo??? Chyba w zaskoczeniu. Zawartość tego niewinnie wyglądającego bunkra totalnie nas zaskoczyła. Sami mieliśmy frajdę, nie wspominając o Marysi. Proste warunki dodawały wszystkiemu uroku. Zadawało się, że jesteśmy bliżej zwierzaków, niż w nowoczesnym zoo, gdzie multimedialne tabliczki mówią do nas, a Pan z mikrofonem okręconym wokół głowy wykrzykuje, czego nie można robić ani dotykać. Tutaj nikt nas nie oprowadzał, nikt nie uprzedzał co zobaczymy. Wszystko odkrywaliśmy sami. Była to po prostu fajna lekcja przyrody. Polecamy wszystkim kręcącym się po Cameron Highlands.

p.s. Spośród atrakcji Cameron Highlands zignorowaliśmy truskawkowe pola. Kto wie, czy i tam, między truskawkowymi krzakami, nie czaiło się coś ciekawego. Nie wiemy i nie żałujemy.