Przybyliśmy do Malezji z trzech powodów. By się ochłodzić – jak najbardziej jest to tutaj możliwe. By zobaczyć wyścig Formuły 1 – o tak, dokładnie w tym czasie się odbywa. By wykonać „visa run” – najmniej interesujący, ale istotny powód.

Oj tak, upały w Bangkoku zaczęły doskwierać. Już nawet woda w basenie przestała chłodzić. Choć jakiś czas temu zastanawialiśmy się jeszcze, czy pojechać na plażę, czy w góry, teraz nie mieliśmy wątpliwości. Po wylądowaniu w Kuala Lumpur skierowaliśmy się wprost na dworzec Puduya, by tam wskoczyć do autobusu, jadącego w kierunku Cameron Highlands.

Śpimy, śpimy i śpimy. Ależ tutaj się dobrze śpi, kiedy upał nie wygania z pokoju, a rześkie powietrze pozwala oddychać pełnym płucem.

No i jesteśmy w Tanah Rata. W ciepłych bluzach, wieczorami nawet w czapkach i kurtkach. Nocą kulimy się pod kocami i zakładamy skarpety. Śpimy, śpimy i śpimy. Ależ tutaj się dobrze śpi, kiedy upał nie wygania z pokoju, a rześkie powietrze pozwala oddychać pełnym płucem. A najdłużej śpi… Marysia. Przed południem siłą wyciągamy ją z łóżka.
 

Poza spaniem i oddychaniem chodzimy. Kręcimy się, włóczymy, wspinamy, łazimy po dżungli i herbacianych plantacjach. No i jeździmy skuterem. W pewnych miejscach ten sposób zapoznawania się z okolicą jest najlepszy. Zapominamy o zorganizowanych wycieczkach, poszukiwaniu lokalnych busów lub przepłacaniu za taksówki. W zamian możemy poczuć wiatr we włosach, muchy w zębach i dotrzeć dokładnie tam, gdzie chcemy i kiedy chcemy. Lubimy to.

Skuterem dojeżdżamy do herbacianych plantacji. Znowu nam zielono, nawet bardziej niż wśród ryżowych tarasów w Banaue. Herbatę zbiera się tutaj przez okrągły rok. Cały czas zielono. Zwariować można od tej zieleni. Zwiedzamy plantacje BOH i Bharat. Kręcimy się między zielonymi krzewami, wdychamy herbaciane zapachy, podglądamy pracę zbieraczy z Bangladeszu i odpowiadamy na milion pytań Marysi, na temat tajemnic uprawiania herbaty. Aż się dziwię, skąd mamy tę wiedzę… google?  Robotnicy chętnie witali nowe towarzystwo w herbacianych krzakach, więc Marysia mogła spróbować fachu zbieracza zielonych liści. Nie oparliśmy się dzbankowi świeżo zaparzonej herbaty. Pominęliśmy truskawkowe pola. Mnóstwo ich tutaj, ale jakoś nie mogliśmy znaleźć niczego atrakcyjnego w zwiedzaniu truskawkowych szklarni.

Dojazd do plantacji jest prozaicznie łatwy. Drogi są oznakowane, wszędzie jasne wskazówki, w wielu miejscach dostępne są mapy okolicy. Polecam skuter, bo publiczna komunikacja nie dociera we wszystkie zakątki. Podobno autostop działa tu bardzo dobrze. Nie sprawdzaliśmy, ale może tak być. Ruch jest bardzo duży, a ludzie niezwykle uprzejmi i otwarci.

A popołudniami… cóż, trzeba było oddać malutkowi co jego. Spędzaliśmy czas na placu zabaw. W kraju, gdzie dominującą religią jest islam, a wokół każdej kobiety kręci się spora gromadka dzieci, atmosfera jest dzieciom niezwykle przyjazna. Placów zabaw jest wiele. Wśród niech ten jeden, najważniejszy, w samym centrum miasteczka. A obok niego ukochana atrakcja Marysi – kolosalne warzywa i owoce.