Dzień zaczęliśmy od zakupienia zestawu magnesów z muralami. Marysia rozkleiła je na hotelowej lodówce w dwóch rzędach — murale zlokalizowane i te, których jeszcze trzeba poszukać.
Prowodyrem street artowego zamieszania w Georgetown jest artysta rodem z Litwy Ernest Zacharevic, który na Penangu znalazł doskonałe środowisko do rozwijania swojej sztuki. Prawdą jest, że jego murale rozsławiły Georgetown, a wielu ludzi przyjeżdża tutaj po to, by je zobaczyć. W czym rzecz? Jego dzieła są zabawne i zaskakujące. Są trójwymiarowe i każdy z łatwością daje się wciągnąć w grę, do jakiej zapraszają dzieciaki pędzące na rowerze, grające w kosza, czy wykradające owoce z koszyka. Przede wszystkim jednak Zacharevic sprawił, że lokalna społeczność jest dumna ze swojej ulicznej sztuki, jest świadoma jej wartości, chroni ją i chce jej więcej.
Zacharevic sprawił, że lokalna społeczność jest dumna ze swojej ulicznej sztuki, jest świadoma jej wartości, chroni ją i chce jej więcej.
Tak więc oddaliśmy się naszemu ulubionemu zajęciu — kręceniu się po mieście i wyszukiwaniu skarbów. Zgarnęliśmy z lotniska mapkę, na której zaznaczyliśmy główne atrakcje street artowe, ciekawe dzielnice, fajne ulice, kilka świątyń i rekomendowane miejscówki z lokalnymi specjałami kulinarnymi. Smakowaliśmy tego, co jest tak charakterystyczne dla Malezji i za co tak bardzo ją lubimy — wielokulturowości. Mieszanka wpływów chińskich, hinduskich i malajskich jest tutaj wyczuwalna za każdym rogiem i na każdej płaszczyźnie — od architektury, przez religię, codzienne zwyczaje, aż po kuchnię. Wystarczy przejść na drugą stronę ulicy, by doświadczyć nowych zapachów, dźwięków i smaków. Tak więc odkrywaliśmy cudowne chińskie świątynie klanowe, jak Khoo Kongsi, Cheah Kongsi, czy Hainan Temple. Nieco dalej wpadliśmy na piękny stary meczet Kapitana Kelinga, a wiele innych znajdywaliśmy ukrytych w małych uliczkach. Zaglądaliśmy do świątyń hinduskich, choć Sri Mariamman była właśnie remontowana. Odwiedziliśmy Blue Mansion, rozsławiony w filmie „Indochiny” dom chińskiego multimilionera, zbudowany i urządzony zgonie z zasadami feng shui (wielka szkoda, że można go oglądać tylko w towarzystwie przewodnika).
Jeśli szukacie pomysłu na ciekawy poranek, polecam jeszcze przed śniadaniem odwiedzić budzące się do życia przybrzeżne Clan Jetties. Przybywający na wyspę Chińczycy dołączali do swojego klanu i budowali kolejne małe drewniane domy na palach, wystających z dna morza. Dzisiaj wędrowałam po labiryncie starych pomostów, podglądając poranne życie potomków tychże chińskich emigrantów, ciągle zamieszkujących klanowe osiedla. Panowała tu cisza, nad wodą unosiła się mgła, w której tonęły świątynie, statki i most, prowadzący na stały ląd. Stare Chinki otwierały domy, wymiatały śmieci i oddawały się porannej gimnastyce. Bez turystów, bez skwaru, bez miejskiego amoku.
Popołudniami lubiliśmy przysiąść przy chińskich świątyniach i obserwować toczące się tam życie. To niesamowite miejsca, których rola nie ogranicza się do funkcji tylko religijnych. Jednoczą one lokalną społeczność, zazwyczaj skupioną wokół jednego klanu, dając im przestrzeń do wspólnych działań. Starzy Chińczycy grają tu w karty, młodsi omawiają interesy, lokalne teatry wystawiają tradycyjne chińskie sztuki, dookoła biegają dzieciaki, staruszki plotkują, ktoś uczy się kaligrafii lub rozpala kadzidła. Zaś dwie ulice dalej zaczyna się Little India. I znowu wkraczamy w inny świat, pełen intensywnych kolorów, zapachów i smaków. Zasiadamy przy hinduskim placku i znowu podglądamy.
A skoro o smakach mowa… Jedzenie jest drugim powodem, dla którego ludzie odwiedzają Penang. Na lotnisku obok mapek ze street artem, znajdziecie mapki ze street foodem i przewodniki kulinarne po wyspie. Lepiej się w nie zaopatrzcie, bo lista potraw wartych spróbowania jest długa. Możecie zacząć już od śniadania, ale prawdziwa uczta zaczyna się po zmierzchu. Ożywają hawker stalls i wielkie jadłodajnie. Tylko pomyślcie, kilkadziesiąt stolików otoczonych licznymi stanowiskami z jedzeniem, a każde specjalizuje się w konkretnym daniu. Sprawdzenie wszystkich zajmie sporo czasu, więc lepiej wsłuchajcie się dobrze w głos swego żołądka. Hawker stalls rządzą się prawami, które trzeba poznać. Możecie wybrać dowolny stolik i zasiąść przy nim z jedzeniem zamówionym w dowolnym miejscu. Jednak musicie zamówić napoje. I nie martwcie się, sprzedawcy napojów na pewno was znajdą. To swego rodzaju bilet wstępu na tę imprezę, a jeśli spróbujecie się wykręcić, wasz rachunek może sowicie wzrosnąć.
I tak błąkaliśmy się przez kilka dni, aż wreszcie zapragnęliśmy uciec gdzieś dalej…
Komentarze