Gdyby nie Bangkok, nasza pierwsza i największa azjatycka miłość, moglibyśmy pokochać Kuala Lumpur . Ma wszystko co trzeba, a przede wszystkim ma to COŚ. Jednak my należymy do tych wiernych, więc KL pozostanie tylko przyjacielem…

Gdzie kryje się to COŚ? Jak zwykle trudno powiedzieć. Ale na pewno chodzi o rozmaitość kolorów, zapachów, smaków i dźwięków. Uchylasz okno, by wsłuchać się w wieczorne nawoływania z meczetu, tymczasem przez okno wpada zapach kadzideł z hinduskiej świątyni. Wychodzisz na rozgrzaną ulicę, wdychasz wilgotne powietrze i pochłania cię czerwień chińskich lampionów. Podglądasz krzątających się Chińczyków. Skręcasz w kolejną uliczkę i wpadasz na hinduską świątynię. Przyglądasz się obrzędom, a w oczach mieni się od barwnych sari. Mijasz kolejne kobiety w czadorach i zastanawiasz się, gdzie właściwie jesteś. To właśnie jest Malezja. Mozaika. Trzy żyjące ze sobą kultury. Lokalni Malaje, potomkowie przybyłych w XIX w. Chińczyków oraz Hindusi. Trzy religie, trzy style, trzy kuchnie, trzy obyczajowości. Wystarczy zakręcić się na nodze i można zobaczyć je wszystkie. I to chyba największy urok tego miejsca.

KL zdaje się być idealnie wyważone. Nie za duże, nie za małe. Nie za głośne, nie za ciche. Nie za czyste, nie za brudne.

KL zdaje się być idealnie wyważone. Nie za duże, nie za małe. Nie za głośne, nie za ciche. Nie za czyste, nie za brudne itd, itd. To miasto skoncentrowane w pigułce. Jest całkiem małe, w porównaniu z Bangkokiem wręcz malutkie. Ale wszystko ma tu swoje miejsce. City to city — ułożone, ugładzone, błyszczące i w białej koszuli. Dzielnica handlowa, to dzielnica handlowa — migają neony i reklamy na Times Square, centra handlowe tętnią życiem, tłumy płyną z zakupowym amoku, knajpy wylewają się na ulice i kuszą zapachami. China Town jest dokładnie takie, jak powinno — barwne, tłoczne, nieco hałaśliwe. Czerwone neony, wąskie ulice, małe kolonialne domki. Na Petaling Street życie tętni do godzin nocnych, w każdym kącie możesz coś zjeść albo kupić podróbę Vuittona. Dalej Little India, pachnące kadzidłem i jedzeniem. Są dzielnice mieszkalne i kondominia, domy z placami zabaw i mnóstwem zieleni.

A wszystko niemal w zasięgu wzroku. Tak blisko, że miejsce, do którego zmierzamy, zawsze mamy na oku. Chodzimy więc dużo po KL, zwłaszcza nocą, gdy upały mniejsze. Parkami, szerokimi ulicami, mostami, między starymi kolonialnymi domami. Kto nie lubi się włóczyć na własnych nogach, może jeździć. Jest metro, sky train, pociąg i nasz ulubiony monorail. Wiją się one wszystkie między drapaczami, przejeżdżają nad ulicami, mostami, zanurzają się pod ziemię, by po chwili znowu wzbić się nad miasto. Fantastyczna przejażdżka. Marysia je uwielbiała. Zakrętom w monorailu zawsze towarzyszyły je głośne krzyki.

No i ta zieleń. Zieleń i wzgórza. Zieleń na wzgórzach. Nie ma lepszej kombinacji. No i Petronas Tower. To na prawdę piękne wieże. Choć drapaczy nam w Bangkoku nie brakuje trzeba przyznać, że żaden nie robi takiego wrażenia, jak Petronasy nocą. A za nimi… plac zabaw. Plac zabaw, na którym można się zgubić. Tak więc leżeliśmy wieczorami na trawce wpartując się w wieże, zaś Marysia gubiła się w gąszczu zjeżdżalni, skakalni i huśtawek.

Zamieszkaliśmy z China Town. Trudno tu o porządny budżetowy hotel. Znajduje się głównie klitki bez okien, śmierdzące naftaliną. Niech ten zapach będzie dla was ostrzeżeniem, nie wróży nic dobrego — karaluchy i pluskwy. Pewien hotel opuściliśmy po jednej nocy, ale pogryzienia zostały. Ostatecznie wylądowaliśmy w Raizzy’s Guesthouse, który możemy polecić. Odradzamy wszystko pod hasłem Reggae. Jeśli zapomnieć o tych hotelowych ekscesach pozostają w Kuala Lumpur same dobre rzeczy…