To był szalony dzień. Wyruszyliśmy w największym skwarze dnia, wróciliśmy w strugach deszczu. Cała trójka na dwóch kółkach.

Bo Penang to nie tylko Georgetown. Przecież jesteśmy na tropikalnej wyspie! Muszą gdzieś tutaj być plaże, dżungla, zieleń, spokój, cisza. Kusiła nas taka perspektywa. Nie myśląc wiele wypożyczyliśmy skuter i ruszyliśmy przed siebie.

Skierowaliśmy się na zachód, drogą prowadzącą wzdłuż Baru Feringghi. Z plażami nie wiązaliśmy wielkich planów. Tutejsze wybrzeże to nic innego, jak ciąg hoteli i kurortów, a to nie w naszym guście. Ale same plaże trzeba przyznać, wyglądają całkiem przyjemnie. Mieliśmy okazję dobrze im się przyjrzeć, bo pierwsza tego dnia ulewa zatrzymała nas w jednej z plażowych jadłodajni. Czekając na przejaśnienie wciągnęliśmy też pierwszą tego dnia Penang Laksę (lokalna zupa rybna).

Gdy deszcz ustał pędziliśmy dalej na zachód w stronę rezerwatu przyrody Taman Negara. Nie planowaliśmy wycieczki, bo to wyprawa na cały dzień, ale zatrzymaliśmy się na chwilę. A samą wycieczkę polecamy. Na terenie parku, oprócz dzikości natury, znajdziecie znacznie przyjaźniejsze plaże. Trzeba tylko do nich dojść (ale wrócić można łodzią do samego Georgetown).

Byliśmy po „tej drugiej” stronie wyspy. Jakże innej od „tej pierwszej”. To niemal dwa inne światy przedzielone wzgórzami.

Stąd odbiliśmy na południe. Byliśmy po „tej drugiej” stronie wyspy. Jakże innej od „tej pierwszej”. To niemal dwa inne światy przedzielone wzgórzami. Wschód to centrum nowych biznesów, kilka miast połączonych szybkimi autostradami, pełnych drapaczy chmur i nowych inwestycji. XXI wiek, cud ekonomiczny, pędząca gospodarka. Zerkając w tym kierunku widać tylko szkło, stal i beton. Zerkając w przeciwną stronę widać tylko… zieleń. Małe miasteczka i wsie kryją się w jej gęstwinie. To dżungla, przez którą chcieliśmy przejechać. Jasne, wiedzie przez nią dobrej jakości droga, w końcu to Malezja. Ale bywało kręto i stromo. Po drodze można odwiedzić farmę motyli, ale jechało nam się tak dobrze, że nie chcieliśmy się zatrzymywać. Postój zrobiliśmy dopiero gdzieś w środku gęstego lasu. Po co? Bo zauważyliśmy mały stragan z… durianami! Tutejsze plantacje słyną wśród smakoszy „śmierdzących” owoców, a że do nich należymy, zahamowaliśmy ostro. Niestety sezon durianowy dopiero się zaczynał, więc wybór nie był wielki, owoce dosyć małe, a ceny wysokie. Ale czego się nie robi dla ulubionych smaków.

Ruszyliśmy dalej w stronę Balik Pulau. Coraz więcej miasteczek na naszej drodze, ale w niczym nie przypominają wschodniego wybrzeża. Balik Pulau to mieścina słynąca z tradycyjnych starych domów na palach oraz podobno najlepszej na wyspie Laksy. Nasza podróż zaczęła nabierać kulinarnego charakteru, ale cóż my na to poradzimy. Dla pewnych smaków przebędziemy nawet dżunglę 🙂 Laksy trochę się naszukaliśmy, ale było warto. Wielka jadłodajnia serwowała właściwie tylko to danie. Była wyjątkowo pyszna i aromatyczna.

Stąd udaliśmy się zobaczyć wioski rybackie oraz jeszcze jedną plażę, której opis brzmiał bardzo obiecująco. Droga kończyła się tuż przed plażą. Było cicho i prawie pusto. Tylko morze i piach. Żadnego hotelu, żadnego baru. Trochę byśmy tam zabawili, gdyby nie ciemne chmury…

Ciemne chmury nie wróżyły dobrze i wcale nie żartowały. Z ich powodu zrezygnowaliśmy w plaży, oglądania mostu i testowania alternatywnej drogi do domu. Powrót autostradą wcale nam się nie uśmiechał, ale w ciemnościach i strugach deszczu nie było wyjścia.

Mając skuter warto zatrzymać go na dłużej i zrobić sobie jeszcze jedną wycieczkę — Kek Lok Si. To takie „must see” na Penangu, jeden z największych kompleksów świątynnych w Azji. I rzeczywiście zrobił na nas wrażenie, ale głównie z oddali. Kiedy podjeżdża się do wzgórza całość robi majestatyczne wrażenie. Z bliska wygląda nieco jak w Disneylandzie. Piękny jest jednak widok na wyspę. Podobny zobaczycie po wjechaniu na Penang Hill. To tuż obok świątyń, więc można połączyć obie wycieczki. A żeby dostarczyć sobie więcej wrażeń, podobno najlepiej wspiąć się samemu na wzgórze, najlepiej oczywiście o świcie.