Gdy się tak człowiek zapedałuje, to nie wie kiedy przestać. Mknie do przodu, kilometry mijają, krajobrazy się zmieniają. Na szczęście Marysia sprowadza nas wtedy na ziemię, dając sygnały, że czas się zatrzymać. I dzięki ci za to malutku!

Zdaje się, że jeszcze mamy siły, że jeszcze machniemy 10 km, a może nawet dojedziemy do kolejnego punktu, albo chociaż znajdziemy fajniejszą miejscówkę na sen. No bo przecież ciemność nas nie zastanie, więc co nas może zatrzymać? Jeśli nie jesteście pewni, czy już dopedałowaliście do tego momentu, zatrzymajcie się na dłuższą chwilę. Wypijcie kolę, zjedzcie batona i wtedy oceńcie sytuację. I jak? Z minuty na minutę trudniej ruszyć tyłek? To znak, że lepiej zostać na miejscu.

Tym sposobem kolejną noc spędziliśmy w Laugarvatn, małej mieścinie gdzieś po drodze do Geysira. Droga 365 przez Park Narodowy Pingvellir była przepiękna. Księżycowo-marsjańskie krajobrazy, oddalająca się tafla jeziora, ośnieżone góry na horyzoncie, rozległa przestrzeń i pusta droga. A nad tym wszystkim słońce. A na dodatek płasko.

W tych okolicznościach przyrody można pedałować bez końca. Więc pedałowaliśmy i chcieliśmy jeszcze dalej.

W tych okolicznościach przyrody można pedałować bez końca. Więc pedałowaliśmy jeszcze dobrych 30 km, choć wcześniej było już 20. I chcieliśmy dalej. Ale chwila przerwy w Laugarvatn uświadomiła nam, że na dzisiaj to już koniec. Ostatecznie przekonał nas wielki plac zabaw przy polu namiotowym, prysznic z gorącą wodą oraz butelka whiskey, którą woziliśmy ze sobą. Wieczór był na tyle upojny, że następnego dnia ruszaliśmy z nieco ociężałą głową. A chcieliśmy dotrzeć do dwóch wielkich atrakcji Golden Circle — Geysira i Gulfossa. 

Wszystkie gejzery świata zawdzięczają mu swoją nazwę. Musi w tym coś być. Ludzie tłoczą się dookoła, czekają, wypatrują, wlepiają oczy i obiektywy w dziurę w ziemi. Przysłaniają ją opary, w środku bulgocze gorąca woda. Gdy nagle łup! Z dziury w ziemi wydobywa się wielki wodny bąbel, który w sekundzie pęka, a gorąca woda wytryskuje wysoko w powietrze. Razem z nią gorąca para, którą wiatr rozwiewa na stojących wkoło ludzi. Wszyscy toną we mgle. Magiczny spektakl, zwłaszcza, gdy uda się zapomnieć o tych tłumach dookoła. A wszystko powtarza się jak w zegarku co 8-10 minut. Nieustannie. Od dziesiątków lat. I powtarzałoby się nawet, gdyby nikt na to nie patrzył. Polecam spacer po okolicy. Pobliskie gejzery nie eksplodują tak często, ani tak efektownie, ale są piękne same w sobie. Jak błękitne oczy bulgoczącej wody. My włóczyliśmy się po wzgórzach, bo Marysia obraziła się na wielkiego Geysira, kiedy ten buchnął wprost na nią gorącą parą, mocząc wszystko, co miała na sobie. Co za tupet z jego strony!

Gulfoss dostarczył nam równie mocnych wrażeń. Znowu wspinaczka, ale to tylko potęgowało efekty. Groźnie grzmiącą wodę słyszeliśmy już z daleka, choć sam wodospad ukazał się niemal w ostatniej chwili. Żeby poczuć potęgę toczącej się tutaj wody, trzeba podejść jak najbliżej, na mokre skały pomiędzy dwoma poziomami wodospadu. Dać się zmoczyć kropelkom unoszącymi się w powietrzu i ogłuszyć hukiem spadającej wody. I jeszcze wisienka na torcie, chyba specjalnie dla nas — tęcza.