Niespotykanych krajobrazów można w Islandii zobaczyć wiele. Każdy z nich stworzony do patrzenia, z rozdziawioną gębą. Niektóre idealne do zabawy, innej niż na co dzień. Choć bez towarzystwa rówieśników, Marysia szalała. Trudno było porwać ją do dalszej drogi.

Pierwszym miejscem, które zawładnęło jej wyobraźnią, było pole lawy. Wielkie czarne głazy rozsypane aż po horyzont, pokryte grubym dywanem miękkiego mchu. Miejscami wznosiły się, tworząc skaliste szczyty, które trzeba było zdobyć, by odnaleźć tajemnicze jeziora, groty smoków czy inne zapomniane miejsca. By to zrobić należało rozpędzić się i wielkimi susami wskoczyć na najwyższy głaz, potem po nieco mniejszych wdrapać się jak najwyżej. Skałkowa wyprawa z lądowaniem na miękkim, soczyście zielonym mchu. Fajnie też było po prostu iść przed siebie. Kilka kroków dalej mogło przecież kryć się coś ciekawego, albo jeszcze kilka kroków dalej, a może jeszcze kilka… i tak aż po horyzont.

Wielkie czarne głazy rozsypane aż po horyzont, pokryte grubym dywanem miękkiego mchu. Dla dziecka to tajemnicze jeziora, groty smoków i szczyty z zamczyskami.

Podobnych lawowych pól jest w Islandii wiele. W końcu stąpamy po wulkanie, nie rzadko aktywnym. Wracając w stronę Reykjaviku, byliśmy nimi otoczeni. Niemal oblewają miasto szerokim promieniem. I mimo swojej rozległości, nie jest to monotonny krajobraz. Kiedy zmęczenie nas dopadało, a miejsca na piknik albo chociaż stacji benzynowej ani widu, stawialiśmy rowery na poboczu i rozkładaliśmy się na zielonym dywanie.

Drugim miejscem, które Marysię porwało było pole lodowcowe. I znowu wielkie głazy. Tym razem szklące się i bardziej kruche, ale równie mocno poruszające wyobraźnię. O! Czy to nie łabędź płynie z tamtej strony? A tu chyba wielki niedźwiedź! Kawałki lodowca leniwie sunęły po tafli laguny. Niektóre podpływały do brzegu, a będąc szczęśliwym właścicielem kaloszy, można było wziąć lodowego zwierzaka na ręce. Inne wolały wylegiwać się na brzegu. No i proszę, idealna lodowa kanapa, co za oryginalny mebel. Szkoda tylko, że tyłek do niej przymarza. By lepiej przyjrzeć się tej lodowcowej krainie pojechaliśmy na przejażdżkę amfibią. A może raczej popłynęliśmy? To dopiero numer. Jedzie autobus, jedzie i nagle zaczyna płynąć. „Ech, gdyby był tutaj Precelek” westchnęła Marysia na myśl o towarzystwie swojego przyjaciela.

Lodowcową lagunę Jokulsarlon bardzo chcieliśmy zobaczyć. Oddalona 380 km od Reykjaviku była poza zasięgiem naszych rowerów, więc na ostatnie dwa dni zamieniliśmy koła — rowerowe na samochodowe. Odczuliśmy wyraźnie, jak różne to style podróżowania. Choć z sentymentem zerkaliśmy na mijanych rowerzystów, dla lodowca warto było to zrobić. Był niesamowity. Potężny i surowy. Widać było ciężar tysiący lat na jego barkach. Majestatycznie spływał niemal do poziomu drogi. którą jechaliśmy. Laguna wyglądała przy nim jak brodzik dla lodowych dzieciaków. Skruszone odłamki lodowca pływały po niej, mieniąc się zimnymi kolorami. Dryfowały do morza, czasami zatrzymywały się na plaży, a nad nimi setki skrzeczących ptaków…