Za wzgórzem ujrzeliśmy wielką piaszczystą plażę z turkusową wodą, wyspami rozsianymi na horyzoncie i rozległymi wydmami, na których „zacumowały” kampery. Reef Beach. Nasz cel. Było późno, wiele nas kosztowało dotarcie tutaj i jakoś nie uśmiechało nam się opuszczenie tego miejsca zaraz po śniadaniu. Zakwitła myśl o zmianie planów.
W strugach deszczu rozbijaliśmy namiot, marząc o gorącym posiłku i wskoczeniu w ciepły śpiwór. Tymczasem na niebie ciągle wisiały ciężkie chmury. Do snu tulił deszcz stukający o tropik, zaś obudził nas… deszcz stukający o tropik. I ciemność. Choć chodziło nam to po głowie, to raczej pogoda zdecydowała o zmianie planów. Nie zostało nam nic innego, jak leżeć i czekać. Wiał silny wiatr, a chmury szybko przetaczały się po niebie. W południe przestało padać, kilka minut potem zaświeciło słońce. Nawet nie zdążyłam przygotować aparatu, by uwiecznić ten kawałek niebieskiego nieba. Nasza plaża zaczęła mienić się kolorami. Woda stała się bardziej turkusowa, piasek bardziej świetlisty, trawy na wydmach bardziej zielone. W deszczu wydawało się pięknie, a teraz… staliśmy uśmiechnięci od ucha do ucha.
Do snu tulił deszcz stukający o tropik, zaś obudził nas… deszcz stukający o tropik. I ciemność.
Tego dnia pokonaliśmy 10 km. Na nogach. Dokładnie tak. Rowery odpoczywały. Było cudownie. Słońce jednak zaświeciło na dłużej, a my mogliśmy używać sobie do woli — wbiegając na wzgórza, turlając się po trawie, kopiąc w piachu, leżąc i gapiąc się w niebo. Zrobiliśmy solidną wycieczkę w miejsca, które dzień wcześniej mijaliśmy umęczeni, źli i mokrzy. Były klify, mały port, samotne domy na wzgórzach, bagniste pola, kolejne plaże i jeszcze więcej wydm. Zatoczyliśmy pętlę wokół naszego półwyspu. Gdy wróciliśmy na kemping znowu zaczęły się zbierać ciężkie chmury. Zaparkowane przy plaży kampery odbijały resztki uciekającego przed chmurami słońca. Co za widok! To chyba najpiękniejszy kemping na jakim przyszło nam się rozbić. Zresztą, gdzie indziej pozwolono by kamperom rozbijać się tuż przy plaży, na samych wydmach. A jednak wszystko ze sobą grało. Kampery stały wpatrując się w horyzont, a tam rządziły piach, fale i wiatr. Ludzie byli tylko niewiele znaczącymi pionkami — ktoś zaciągnął do wody łódkę, ktoś gonił się z psem, ktoś nawet wdział piankę i poszedł snorklować. A właśnie, bo to przecież Reef Beach. My jednak, mimo swej miłości do snorklowania, nie pomyśleliśmy nawet, by zanurzyć się w tutejsze fale.
Zasypialiśmy z otwartym namiotem. Wystawiliśmy głowy i wpatrywaliśmy się w różowe niebo. Kiedy wstałam bladym świtem zobaczyłam uśpioną plażę, skąpaną w promieniach wstającego słońca. Niezapomniany widok. Była to chwila błogiego spokoju, jakby chmury i wiatr też postanowiły przystanąć i popatrzeć. Bo już godzinę później, zanim wstała reszta ekipy, było po staremu. Porannemu krzątaniu wtórował deszcz i wiatr. Przestało padać koło południa, więc szybko wskoczyliśmy na rowery. Jednak namiot został na miejscu. Przejechaliśmy 35 km jeszcze dalej na zachód, w stronę miejsca, gdzie droga już się kończy. Słyszeliśmy o plażach, kilka razy większych od naszej i klifach jeszcze wyższych. No i podobno, gdzieś tam po drodze miał być jakiś sklep, a my mieliśmy wielką ochotę na porządny deser.
Komentarze