Opuszczaliśmy Reef Beach, piękny Uig i najpiękniejszy kemping, na którym przyszło nam kiedykolwiek mieszkać. Opuszczaliśmy z radością. Mocno skrywaną radością, bo ciężko było się przyznać, że cieszymy się z powrotu do domu. Powiedzmy sobie szczerze, piękna Szkocja, pięknie dała nam w kość.

Ostatniej nocy wiatr szalał jak opętany. Taki wiatr miesza w głowach. Nikt nie spał spokojnie. Snuliśmy plany ewakuacyjne na wypadek zwiania namiotu, Marysia rzucała się w śpiworku i gadała przez sen. Swoją drogą, namiot wreszcie uległ, ale było to już w chwili pakowania. Sąsiedzi pomogli nam go zwinąć, bo nadął się jak żagiel, jakby chciał odlecieć. Wreszcie łaskawy wiatr pozwolił nam odjechać. Na pożegnanie rozwiał chmury, byśmy raz jeszcze mogli spojrzeć na naszą plażę. Zaś przed nami długa i trudna droga przez góry i pod wiatr.

Bardzo trudno przyszło nam to wyznanie, ale mieliśmy dosyć.

Po drodze mijaliśmy wyspę Great Barnera. Kilka dni temu zaświtała nam w głowach myśl, by ją odwiedzić w drodze powrotnej. Zamiast Lewis and Harris (bo na Harris nie dojechaliśmy) wyszłoby Lewis and Barnera. By dać sobie więcej czasu do namysłu, na rozstaju dróg zrobiliśmy przerwę na piknik. Przed wiatrem i coraz śmielej poczynającym sobie deszczem schowaliśmy się pod wiatą przy drodze. Przełykając ciepłą zupę zerkaliśmy w stronę drogi gubiącej się między górami i ponurymi chmurami. Nie skręcał tam żaden samochód, nie ma tam żadnego kempingu. Spojrzeliśmy sobie w oczy i zgodnie zdecydowaliśmy, że nie tym razem. Bardzo trudno przyszło nam to wyznanie, ale mieliśmy dosyć. Choć nasz prom odpływał dopiero za dwa dni i nic nie mogło tego przyspieszyć, chcieliśmy być bliżej domu. Ta myśl nas ogrzewała.

Wielu ludzi, czytając o naszych zmaganiach z Islandią czy Szkocją, pyta „po co?”. Przecież to szaleństwo! Po co tak się męczyć? No i zastanawiam się, co im odpowiedzieć. Nie powiem, że to czysta przyjemność, bo rzeczywiście bywa ciężko. W Szkocji największym wyzwaniem okazała się pogoda. Walcząc z wiatrem często miałam dosyć. Czułam się, jakby mnie policzkował, jakby śmiał się prosto w twarz. Ale kiedy stanęłam na szczycie kolejnego ostrego podjazdu mogłam zagrać mu na nosie. Wkładając kolejnego ranka przemoczone buty chciało mi się krzyczeć. Ale gdy dojechaliśmy na zielone wydmy plaży w Tolsta, rozłożyliśmy piknik i podziwialiśmy podniebne akrobacje odrzutowych samolotów, nie myślałam o mokrych butach. Było cudownie. To prawda, Szkocja była emocjonalną huśtawką. Ta zmienność nastrojów, nieustępliwość tutejszych wiatrów, monotonia deszczu, dały nam solidnie w kość. Chcieliśmy wracać. Marysia po przebudzeniu odliczała, ile nocek jeszcze zostało. A jednocześnie chciała jechać dalej. To jakaś rodzinna skaza – w pewnych sytuacjach wszystkich nas cechuje nieustępliwość szkockich wiatrów :). Potrafimy spojrzeć ponad fizyczne niedogodności. Nakręcamy się tym, co będzie za kolejnym wzgórzem, co po kolejnych 20 km, co spotka nas jutro. Cieszymy się wszystkimi małymi nagrodami – pięknymi widokami, delfinami w oddali, grą w berka między menhirami, pysznym deserem w przydrożnym sklepie, wyjątkowym kadrem uchwyconym w aparacie. Zdobywanie celu to taka sama frajda, jak ponowne wyruszanie w drogę. To chyba po prostu taki stan umysłu. Marząc o tym, by znaleźć się już w domu, jednocześnie snujemy plany kolejnej rowerowej wyprawy, w równie nieprzystępne miejsce.

Pożegnanie z Isle of Lewis było przypieczętowaniem naszej przygody z wyspą. Nie czekaliśmy nawet, aż o 5 rano zadzwonią nasze budziki. Obudził nas ulewa. Tej jednak nie mogliśmy przeczekać. Jęczącą w półśnie Marysię przerzuciliśmy do przyczepki. Zwinęliśmy ociekający deszczem namiot i nasz przemoczony dobytek. Zanim dojechaliśmy do oddalonej o kilka km wypożyczani, by oddać rowery, nie było na nas suchej nitki. Ale kto by się przejmował? Może tylko obsługa promu, gdy rozsiedliśmy się w wygodnych miękkich fotelach i wyjęliśmy najcenniejszy pakunek, szczelnie zawinięty w kilka worków — ostatnie suche ciuchy na powrót do domu.