To była pierwsza myśl – Mary musi pójść do przedszkola. Aż miło pomyśleć, ile się nauczy mając przez kilka miesięcy kontakt dziećmi z Tajlandii i reszty świata. Ale pierwsze myśli szybko są weryfikowane.

Bangkok to wielkie miasto, istny tygiel, jeden z centralnych punktów azjatyckiego świata. Jest pełne ekspatów przybywających ze wszystkich kontynentów. W takim miejscu znalezienie anglojęzycznego przedszkola nie jest problemem. Czego szukaliśmy dla Mary – przedszkola z językiem angielskim i przedszkola z Tajami, a nie tylko cudzoziemcami.

Nasłuchaliśmy się różnych historii na temat tajskich przedszkoli i szkół. Historii oburzonych rodziców, historii zwiedzionych nauczycieli, którzy usiłowali nauczyć małych Tajów.

Nasłuchaliśmy się różnych historii na temat tajskich przedszkoli i szkół. Historii oburzonych rodziców, historii zwiedzionych nauczycieli, którzy usiłowali nauczyć małych Tajów tego obcego angielskiego. Niektórych opowieści te mogłyby załamać, nas bawiły. Nie żebyśmy nie przykładali wagi do edukacji Mary, ale nasz cel był inny, niż zrobienie z niej dobrze ułożonej panienki mówiącej po angielsku. Przede wszystkim zależało nam, by miała kontakt z dziećmi. Z dziećmi mówiącymi po tajsku i po angielsku. Chcieliśmy, by osłuchała się z obcymi językami, zetknęła z inną kulturą w mniej turystycznym wydaniu. Nie był problemem fakt, że w anglojęzycznych przedszkolach 80-90% dzieciaków to Tajowie (tak podkreślam, bo nas przed tym PRZESTRZEGANO).

Tak więc anglojęzycznych przedszkoli jest w Azji wiele. Można przebierać – piękne, kolorowe, czyste, europejskie, amerykańskie, z certyfikatami, gwarancjami, międzynarodową kadrą itd. Dołączyć do grupy można w każdej chwili, więc nie trzeba trzymać się szkolnego kalendarza. Świetnie.

Pierwsze dłuższe zastanowienie przychodzi, kiedy pojawia się kwestia kasy. Podobno najtaniej wychodzą przedszkola chrześcijańskie, gdzie w cenę wliczone jest czytanie Biblii przez godzinę dziennie. Miesięczny koszt to ok. 1500 PLN. Na to przedszkole nas nie stać – ideologicznie. W podobnej cenie są tajskie przedszkola z dodatkowym językiem angielskim (nie anglojęzyczne/międzynarodowe).

Dobre przedszkola międzynarodowe to ok. 3000 PLN miesięcznie. Startują od 350 000 TBH rocznie. Na życzenie może być nawet więcej, podobno nawet do 2 mln BTH rocznie (jakieś 200 000 PLN). Podobno ta jedna z lepszych miejscówek http://www.elc-bangkok.com/index2.html (nie wnikałam już w jej cenę).

Oprócz czesnego są jeszcze formalności, a formalności w Tajlandii to już brzmi źle… By dziecko zostało przyjęte do przedszkola lub szkoły potrzebna jest wiza. Oczywiście nie turystyczna, bo nikt nie idzie do przedszkola będąc na wakacjach. W naszym przypadku zostaje wiza edukacyjna. Tak więc oprócz Marysi, ktoś z nas musiałby pójść do szkoły. Najtańsze opcje to jakieś 5000 BTH miesięcznie. Możnaby skorzystać i nauczyć się podstaw tajskiego (to może nie taki zły pomysł).  Są też rozwiązania dla ludzi w potrzebie – „szkoły wizowe”, gdzie za 25 000 BTH można dostać wizę na rok. Ale… do wizy nie wystarczy papierek ze szkoły. Trzeba jeszcze mieć odpowiednią kasę na koncie, ale na koncie w tajskim banku, a takie można otworzyć mając edukacyjną wizę. Uff.

Brzmi kiepsko, ale nie przerażajcie się. To wszystko jest do zrobienia. Trochę kasy, trochę łażenia, trochę papierologii i wszystko da się załatwić. Ponadto, ci co mierzą się już z tajską codziennością donoszą, że w przedszkolach argument finansowy jest jednak najsilniejszy i nikt nie pyta o cel pobytu. Tak więc gdyby chcieć, to ostatni wizowy akapit można pominąć.

Tylko my zaczęliśmy się zastanawiać, czy chcemy. Czy warto stawać na głowie? Bo wracając do punktu pierwszego, to chyba nas na ten wydatek nie stać – psychicznie. Pół roku, a właściwie 5 miesięcy. W tym czasie zamierzamy sporo podróżować i wyjeżdżać z Tajlandii. Wychodzi na to, że gra w przedszkole nie jest warta świeczki. A skoro tak to… goodbye egzotyczny kindergarden!