Spakować się na pół roku w tropikach nie jest aż takim problemem. Najtrudniej z wszystkiego spakować biuro i odrobinę zimy.

To była przeprowadzka na dwie tury. Mamy tu ładne składowisko plecaków i walizek pochowanych w różnych kątach. By przewieźć wszystkie niezbędności trzeba było podejść do tematu wielkofomatowo. Ale musieliśmy też zabrać małe zgrabne plecaczki, by mieć z czym podróżować lokalnie. Posłużyły więc jako bagaż podręczny. Nosidełko mimo wszystko zabraliśmy, niech tu dożyje końca swoich dni. Na przewiezienie części biura uszyliśmy specjalne pokrowce (dzięki Marta!). Nie wiem jednak, czy najwięcej miejsca nie zajęła nasza tęsknota za zimą. W celu jej zaspokojenia mamy ze sobą… prawie kompletny sprzęt snowboardowy. A jakże!

Najbardziej stresujący moment? Zdecydowanie było to wyjście z domu. Gdy już odważyłyśmy się zamknąć drzwi, odjechać spod domu i po nic się nie wracać, było z górki. A kiedy już odprawiłyśmy nasz 35 kg podwójny bagaż z fantazyjnie zainstalowanym nosidełkiem Marysi, poczułyśmy się niemal na miejscu. Po drodze jeszcze polskie mgły, moskiewskie śniegi…

Lotnisko w Moskwie lekko się ucywilizowało od czasu naszej ostatniej wizyty – palacze zostali zamknięci w odizolowanych pomieszczeniach. To właściwie tyle. Albo aż tyle? Niestety na całym lotnisku znalazłam trzy gniazdka, w którym był prąd i trudno się było do nich dopchać. Ciągle też nie ma miejsca dla dzieciaków. To jednak zostało nadrobione z nawiązką na pokładzie Aeroflotu. Dzięki kartom, kredko, książeczkom i zestawom do wyklejania zamkniętym w fantazyjnym kuferku, mieliśmy co robić przez całą drogę do Bangkoku. Prezent ten szczególnie mnie cieszył, gdyż Mary uznała, że nie będzie w samolocie marnować czasu na sen i zdrzemnęła się łaskawie na godzinę przed lądowaniem. Nie był mi dany żaden film, ani książka. I to właśnie jest zaleta podróżowania z malutkimi dziećmi… śpią i cały lot mają gdzieś. 4 latki nie śpią i mają wymagania.