No i stało się. Przyszła wiosna, odeszła zima. Czas zakończyć azjatyckie zimowanie. Opuściliśmy Bangkok. Zostawiliśmy nasz różowy dom. Od dwóch tygodni jesteśmy już w Polsce.

Czułam, że tak będzie. Że kwiecień przyjdzie za szybko. Że pół roku to za mało. I dokładnie tak było. Nagle zerknęliśmy w kalendarz i zamarliśmy. Sama nie wiem czy dlatego, że już kwiecień, czy dlatego, że nagle pół roku minęło.

Bangkok to szalone miasto. Oferuje ci całego siebie z kokieteryjnym błyskiem w oku, ale też z wszystkimi śmierdzącymi bebechami.

Pożegnaliśmy Bangkok z bólem serca. To miasto ukradło kawałek nas. A przecież widzieliśmy nie jedną metropolię. Hong Kong, Singapur , Nowy Jork , Londyn , Paryż, Kuala Lumpur , Tokio, Manila. Niejedno z nich nas zauroczyło. Ale tylko na chwilę. Wystarczyło bowiem wrócić do Bangkoku, by zapomnieć o reszcie świata.

Bangkok to szalone miasto. Oferuje ci całego siebie z kokieteryjnym błyskiem w oku, ale też z wszystkimi śmierdzącymi bebechami. Możesz tutaj zasmakować wszystkiego — blichtru i nędzy, błysku i brudu, skwaru i chłodu, przyszłości i historii. A wszystko to obok siebie, w każdym miejscu, za każdym rogiem. Bo w tym mieście nie ma oaz. Nowoczesne drapacze stoją obok starych drewnianych domów, uliczne kucharki rozstawiają swe kuchnie przy wejściu do ekskluzywnych restauracji, rozklekotany tuk-tuk szuka klientów pod pięciogwiazdkowym hotelem, a tuż za najbardziej imprezową ulicą miasta mieszkają dziesiątki młodych mnichów. I to jest normalne, to nikogo nie dziwi. Doznania podczas spaceru ulicami miasta zmieniają się, jak temperatura po wejściu do Sky Traina. Pocę się i ledwo łapię oddech, by po sekundzie drżeć z zimna. I to jest normalne, tego tutaj oczekujesz. W ciągu dnia spotykam ludzi, żyjących w ekskluzywnych apartamentach, by wieczorem zasiąść do kolacji na dziurawym podeście przed domem i zajadać ryż rękami. I to jest normalne. Wychodzę z małej uliczki nad kanałem, przy którym rosną bananowce i rechoczą żaby, by po 5 minutach znaleźć się na hałaśliwej i zatłoczonej arterii, nad którą wiszą betonowe autostrady i mkną powietrzne pociągi. I to jest normalne. Co chwila zwalniam, przymykam oczy, biorę oddech, czuję pot na ciele i myślę sobie „tak, to jest Bangkok”. Zero litości. Chłoniesz go, albo stąd uciekasz.

Bangkok nie dozuje wrażeń. Ale to jest właśnie najlepsze, ta uderzeniowa fala. Wystarczy wysiąść z samolotu i zaciągnąć się powietrzem, potem wsiąść w taksówkę i przykleić się do okna. Ten widok, jadąc betonowymi autostradami zawieszonymi nad miastem, zawsze mnie powala. Stąd widać potęgę Bangkoku i to bardzo malowniczo. Szklane wieżowce ciągną się po horyzont i rozpływają się w rozgrzanym powietrzu. Zaś w dole tętni życie. Tłoczne, kolorowe, hałaśliwe. Na tych ulicach znajdziesz wszystko, czego szukasz i spróbujesz wszystkiego, na co masz ochotę. Jedzenie, picie, zakupy, rozrywki, ekstremalne doznania, medytacja, wyciszenie? Proszę bardzo.

Za co jeszcze kochamy Bangkok? Za Chao Prayę. Ta rzeka godna jest swego miasta. Wije się jak w malignie, ale daje ukojenie. Za kanały, przy których zobaczysz syf miasta, zrobisz zakupy, albo poczujesz się jak na zielonej wyspie. Za motorowe taksówki, próbujące oszukać amok na ulicach. Za uliczne jedzenie. Za autobusy bez okien. Za ludzi, którym może nie zawsze wychodzi tak, jakbyśmy chcieli, ale którzy zawsze się starają. Za 7-eleven. Za tanie taksówki. Za świątynie pokryte złotem.

Miasto doskonale? Skądże. Jest mnóstwo rzeczy, których mamy po dziurki w nosie, które doprowadzają nas do szału i krzyku. Ale to chyba część uroku tego miasta. Chaos? Tak, chaos. Ale w nim jest metoda. To jest sposób na życie. Ten chaos ma swój rytm, który da się wyczuć, a wtedy życie płynie błogo i przyjemnie. Bangkok to nasza Azja. To na prawdę szalone miasto.

Na pożegnanie płakaliśmy i czasami trochę jeszcze pochlipujemy wspominając…