W mieście ze stali i betonu bardzo trudno o zieloną przystań. Lecz wszyscy za nią tęsknią i lgną do miejsc, które nie dały się pochłonąć molochowi. Parki, ogrody, rzeka. Gdy znajdziecie takie miejsce, poczekajcie do zachodu słońca. Zobaczycie co kawałek zieleni może uczynić dorosłym ludziom, dziś żyjącym w betonie, zaś kiedyś tak blisko natury. Gdzie szukać takich miejsc?

Spójrzcie na mapę i poszukajcie zielonej plamy. Jest np. plac Sanam Luang. Znają go wszyscy mieszkający w hotelach przy Khao San Rd. Idealne miejsce do puszczania latawców, o ile słońce nie spali was żywcem, bo nie znajdziecie tam skrawka cienia. Jest Park Lumpinii, Central Park Bangkoku. Uwielbiamy to miejsce. W skwarze dnia ciężko tam usiedzieć, za to wieczorami… na prawo milonga, na lewo aerobik, pośrodku jeżdżą na rowerach, tuż obok ścieżka pełna biegaczy, chłopaki prężą mięśnie na siłowni między drzewami, dzieciaki szaleją na placu zabaw, a najbardziej leniwi pedałują na wodnych rowerkach i ścigają się z waranami. Trudno o drugie takie miejsce. Nieco dalej od centrum jest Chatuchak Park. Jak na Bangkok również całkiem duży i oferujący wiele atrakcji. Doskonałe miejsce na leniwy weekendowy dzień. I można tu wpaść przy okazji odwiedzania sławnego bazaru Chatuchak. Są jeszcze pomniejsze parki, jak Benjasiri Garden, w którym co wieczór można przysiąść na trawie, posłuchać koncertu na żywo, a dziecko zostawić na placu zabaw tuż obok. Ale nawet gdyby połączyć te wszystkie parki razem, ciągle będzie im daleko do miejsca, do którego trafiliśmy pewnego popołudnia. Bang Krachao.

Zielona wyspa w środku miasta. Uwierzycie? W środku miasta Bangkok!

Zielona wyspa w środku miasta. Uwierzycie? W środku miasta Bangkok! Widzieliśmy ją z dachu naszego drapacza i zastanawialiśmy się, co to za dziwo. Tereny stoczni? Tereny wojskowe? Jakim cudem tak wielka połać zielni leży sobie niezagospodarowana w samiutkim środku betonowego molocha?!

Bang Krachao powstało tam, gdzie wijąca się Chao Praya zatoczyła niemal pętelkę. Reszty dokonał kanał, który odciął ten teren od stałego lądu. I tak ponad 3000 m2 zieleni stało się płucami miasta. Rząd chroni teren przed zachłannymi chińskimi inwestorami licznymi obostrzeniami co do zabudowy i sprzedaży ziemi. Miejmy nadzieję, że szybko nie ulegną.Wsiedliśmy w taksówkę i podjechaliśmy do przystani Klong Toey. To właściwie port, ale bynajmniej nie do portu trzeba się kierować. Przeszliśmy labiryntem nadrzecznych uliczek, obok świątyni, starych budynków, rozklekotanych samochodów, ludzie gotujących na ulicy, sklepików na kółkach i rozbawionych band dzieciaków. To akurat lubimy. Wreszcie wyłoniła się mała przystań. Złapaliśmy łódkę i przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki (5 bth od osoby).

Tutaj wpadliśmy wprost na wypożyczalnię rowerów. Wehikuły w każdym rozmiarze i dla każdego (50 bth od osoby). Wypożyczyliśmy trzy trzeszczące egzemplarze i ruszyliśmy przed siebie. Betonowa ścieżka wiła się między wysuszonymi przez słońce chaszczami. Za nami i przed nami rowerzyści. Tajowie, którzy uciekali na kilka godzin od miasta oraz mieszkańcy tej zielonej oazy. Czasami przemknął samochód, ale jakby sam zawstydzony swoją obecnością (na wyspę prowadzi most, ale ruch jest tu znacznie ograniczony). Od drogi odbijały wąskie ścieżki prowadzące do domów. Zazwyczaj rozpadających się, starych chałup, tradycyjnie budowanych na palach, bo teren tu bardzo podmokły. Zresztą ścieżki także wiją się na palach. Żadnych hoteli czy hosteli. Przynajmniej w zasięgu wzroku, bo podobno jest jeden hotel i kilka pokoi do wynajęcia u mieszkańców (szukajcie w nacie). Żadnych szykownych knajpek ani kawiarenek, tylko uliczne stragany. Niedawno otwarto 7eleven. Oaza.

Dojechaliśmy do parku. O tak! Na tej zielonej wyspie jest park będący jednocześnie ogrodem botanicznym. Sri Nakhon Kuenkhan. To podmokłe tereny i stawy, połączone siatką ścieżek i pomostów. Bez problemu można je przemierzać na rowerze, korzystając z asfaltowych alejek lub zjeżdżając na leśne drogi. Nad stawami pomosty, okrągłe tarasy, by schować się przed słońcem. W lesie podesty i wieże do obserwacji ptaków, waranów i innego zwierza. Wszędzie tablice informacyjne, opisujące występujące tu przypadki flory i fauny. Ale to nie muzeum przyrody, tu wszystkiego można dotknąć. Na trawnikach wylegują się całe rodziny, urządzają pikniki, bawią się z dzieciaki, ganiają z psami. I nie docierają tu żadne odgłosy miasta. Nawet po wejściu na najwyższą wieżę obserwacyjną nie widać drapaczy chmur. Zaskoczyło nas to, liczyliśmy na jakąś zaskakującą panoramę miasta.

U sprzedawców przed wejściem do parku zamówiliśmy jedzenie i przyłączyliśmy się do piknikujących. Marysia poznała się z psem sąsiadów i właściwie mogliśmy zostać dłużej, gdyby nie fakt, że zaczęło robić się ciemno. Po zmroku już nikt nie chce pływać po Chao Praya, a my musieliśmy złapać łódkę, by dostać się do domu. Gdyby nie te nieznośne upały w ciągu dnia, przypłynęlibyśmy tutaj wcześniej. Patrząc na mapę, jest na wyspie jeszcze wiele do zobaczenia – weekendowy wodny bazar Talad Nam Peung, fighting fish gallery (???), ciekawe punkty widokowe, mnóstwo świątyń, no i uliczne życie małych wiosek.

W drodze powrotnej, w gratisie, dostaliśmy piękny widok na rzekę, port i panoramę miasta, wszystko zatopione w kolorach zachodzącego słońca. Super wycieczka :).