Jest wiele sposobów na miłe spędzenie czasu w okolicach Yogjakarty, ale w samym mieście też nie ma na co narzekać. Opowiemy Wam, jak spędziłyśmy pewne dwa przedpołudnia. Bo jedno okazało się za mało, by spenetrować temat tworzenia własnego batiku.

Jakikolwiek pomysł na spędzenie czasu malując, kolorując, rzeźbiąc czy sklejając, jest przez Marysię przyjmowany z entuzjazmem. Gdy więc zaczęłam tłumaczyć jej, jak robi się batik, nie musiałam nawet kończyć. Musiałam za to szybko znaleźć miejsce, w którym będzie mogła sama spróbować tej sztuki. Ale w Indonezji, na Jawie, w Yogjakarcie nie jest to problemem. Byliśmy w samym sercu batikowej stolicy.

Podobno wcale nie z Indonezji batik pochodzi, ale tutaj stał się sztuką narodową, tu rozwinął skrzydła i stąd dotarł do zachodniego świata. Sztuka tworzenia batiku zdaje się być prosta — tkaninę zdobimy ornamentami z wosku, następnie farbujemy, a na końcu wosk topimy, by odsłonić nieufarbowany ornament. Czynności te można powtarzać nakładając kolejne warstwy wosku, kolejne warstwy farby i tym sposobem wydobywając kolejne barwne wzory i odcienie. I tak wiele razy. Największym mistrzom stworzenie batiku może zająć nawet kilka miesięcy.

A jak to wyglądało u nas?

Koncepcja

W tradycyjnych indonezyjskich batikach dominują powtarzające się motywy zwierzęce, roślinne i geometryczne. Skatalogowano ponad 3000 tradycyjnych motywów. Niektóre z nich miały kiedyś znaczenie symboliczne i przypisywane były poszczególnym grupom społecznym. Nas jednak nie ograniczano. W czasie pierwszej wizyty w pracowni Marysia zabawiła się w kalkomanię i skopiowała gotowy wzór z zestawu tych, przygotowanych dla dzieci. Jednak do kolejnej wizyty przygotowałyśmy się znacznie lepiej — motyw podwodnego świata Marysia wymyśliła już wcześniej, rozrysowała go na kartce, a w pracowni zjawiła się wiedząc, czego chce i z gotowcem w ręku. Wystarczyło tylko przerysować dzieło na tkaninę.

Lanie woskiem

I tutaj zaczyna się największa sztuka. Podobno każdy mistrz ma własną recepturę na przygotowanie gorącej mieszaniny pszczelego wosku, zwierzęcych tłuszczów, żywicy i czego tam jeszcze. Jednak nie tajemna wiedza się liczy, ale sprawna ręka. W naszej pracowni tkaninę rozciągało się na dłoni, co sprawiało trudność Marysi — w małej dłoni tkanina się marszczyła, a gorący wosk lekko parzył rękę. W drugiej dłoni trzymało się kanting, czyli mały zbiornik z woskiem, zakończony wąskim lejkiem. Sprawnym ruchem należało rozprowadzić wosk po narysowanym wcześniej wzorze. Wosk musiał być na tyle gorący, by przeniknąć przez tkaninę i na tyle chłodny, by się nie rozlewać. Ale co robić, kiedy ręka się trzęsła, a wosk walił kleksy. Kształtom nadało to obłości, a dziełu nieco abstrakcyjnej formy. Ważne, że autorce się podobało.

Stempelki

Można ułatwić sobie życie i zamiast dłubać tygodniami każdy detal, skorzystać ze starego indonezyjskiego wynalazku zwanego cap. Cap to miedziany stempel, który również zanurza się w gorącym wosku, a następnie wzór odbija na tkaninie. Wynalazek przyspieszył proces produkcji i pomógł zaspokoić masowe potrzeby niecierpliwych klientów z zachodniego świata. Marysia nie chciała jednak iść na łatwiznę i wykorzystała stemple tylko do zrobienia ramki wokół swego dzieła.

Farbowanie

Farbiarnia to fascynujące miejsce, pełne wielkich kaloszy i jeszcze większych gumowych rękawic. No i oczywiście wielkich garów. Mieszane są tutaj barwniki do tkanin, tylko z naturalnych składników. W tradycyjnych indonezyjskich batikach dominują stonowane i monochromatyczne kolory. Nasze były dosyć wyraziste, bo nie kładliśmy kolejnych warstw. Mimo to proces uzyskiwania finalnego koloru był kilkuetapowy, a tkanina zaskakiwała kolorem po każdym wynurzeniu w kolejnego kotła.

Topienie wosku

Szefa tego kotła zauważyłyśmy już dawno. Stał przy parującym garze i mieszał w nim długim kijem, co chwila wyciągając coś na zewnątrz. W jego ręce trafiły dzieła Marysi chwilę po farbowaniu. No i się wyjaśniło. W gorącej kąpieli topił się wosk i odsłaniał się rysunek na tkaninie. Tylko część ukryta pod woskiem pozostała nieufarbowana. Teraz dzieło można było podziwić w pełnej okazałości.

Wykończenie

By było pięknie należało jeszcze tkaninę wysuszyć, wyprasować i zaszyć brzegi. Ale to już kosmetyka…

Na koniec pozostało nam udać się do kasy, by zapłacić za miło spędzony czas i kilka nowych życiowych lekcji Marysi. Po drodze można było oczywiście zrobić batikowe zakupy — od tradycyjnych sarongów po barwne zabawki i portfele.

Lekcje braliśmy w Winotosastro Batik. Podobnych szkół jest w Yogji całe mnóstwo. Oferują szybkie kilkugodzinne szkolenia lub wielodniowe kursy, pracę w grupie lub indywidualne lekcje z mistrzem. Wszystko zależy od tego, ile czasu chcecie na kurs poświęcić, jakim budżetem dysponujecie i jaki cel chcecie osiągnąć. Szkolenie, które przeszła Marysia nazwałabym raczej pokazową lekcją, z możliwością aktywnego uczestnictwa. Dużym plusem było indywidualny tryb. Mogłyśmy zjawić się w dowolnym momecie, przydzielano nam doświadczoną i mówiącą po angielsku opiekunkę, która krok po kroku wyjaśniała, oprowadzała, demonstrowała. Wszystko trwało tyle czasu, ile same chciałyśmy poświęcić. Zazwyczaj około dwóch godzin. Zaś kosztowało 300 rupii. Cena zmieniała się zależnie od wielkości batiku, jakie wybierało się do malowania oraz liczby kolorów. Sama pracownia robiła wrażenie starej rodzinnej manufaktury, choć podejrzewam, że była to tylko część pokazowa większego batikowego biznesu.