Wulkanów ci w Indonezji bez liku. Na samym Bali mamy kilka pięknych okazów. My jednak postanowiliśmy, że naszym pierwszym zdobytym szczytem będzie Ijen (Idżen). Wulkan, na którym zanurzyć się można w oparach siarki, odurzyć jej zapachem (smrodem?) i zauroczyć kolorem.
Większość ludzi wpada tutaj na jedną tylko noc, by wdrapać się na szczyt przed wschodem słońca, obejrzeć sławetne niebieskie ognie, a po śniadaniu pojechać dalej. My zaś zabawiliśmy dobre cztery dni. Chcieliśmy mieć pewność, że będzie co wspominać.
PRÓBA I
Mieliśmy ambitny plan, by zdobyć Ijen nocą. Dokładnie tak, jak Lonely Planet nakazuje. Oczywiście z dziećmi. A dokładnie z dwójką 6. latków, jako że na kilka tygodni dołączyli do nas przyjaciele. A w takiej ekipie wszystko idzie raźniej, nawet pobudka o 1 w nocy. Feler w tym, że budziki ledwo usłyszeliśmy, bo zagłuszała je ulewa. Z pewną ulgą odłożyliśmy głowy na poduszki i przestawiliśmy zegarki na 6 rano. Tymczasem rano… mokro, ale nie pada! Zakładamy więc gacie, wciągamy śniadanie i wskakujemy na skutery.
No właśnie, skutery. Na nich tu przybyliśmy i na nich postanowiliśmy dojechać pod sam wulkan. Podobno da radę. Tylko czy z w porze deszczowej? I czy z całą rodziną na jednym skuterze? Lokalne rozpoznanie było pełne sprzeczności. Ktoś mówił, że nie ma szans — zbyt stromo, zbyt ostre zakręty, droga kiepskiej jakości. Ktoś inny mówił, że sam śmiga tam z całą rodziną. Za chwilę mieliśmy się przekonać i w sumie cieszyliśmy się, że nie będzie się to działo w środku nocy i w ciemnościach.
No więc informujemy ewentualnych zainteresowanych, że da się! Średnio 160 kg obciążenia. Na mokrej drodze i w lekkim deszczu. 1350 m przewyższenia. No dobrze, na dwóch najostrzejszych podjazdach ciężkie tyłki mam zostały zmuszone to spaceru. Ale cały przejazd to super przygoda. Główna część trasy wiedzie przez gęsty las, pełen olbrzymich drzew i paproci. Jechaliśmy w tunelu zieleni, a mglista deszczowa aura dodawała miejscu uroku. Niczym w zaklętym lesie. Pod wulkan dojechaliśmy ok. 8 rano i zamarzyła nam się gorąca herbata. Zasiedliśmy więc w knajpie podglądając tych, którzy wracali z góry po nocnym marszu. Jednak kiedy sami mieliśmy ruszyć zaczęło padać, potem mocniej i jeszcze bardziej. I tak wypiliśmy jeszcze jedną herbatę, zjedliśmy drugie śniadanie, deser, piwo… Kiedy koło 10.00 zaczęło się przejaśniać zjawił się strażnik i zakomunikował, że dzisiaj park już zamykają. „Because of rain”.
PRÓBA II
I znowu nastawiliśmy budziki na 1 w nocy. Było niestety tak, jak przewidywaliśmy — obudził nas deszcz, więc poszliśmy dalej spać. Potem obudziła nas cisza. Nie pada! Pobudka! Przecież 5 rano to idealna pora, by wyruszyć. Przyznały to zwłaszcza dzieci :). I znowu odklejmy powieki, szybkie śniadanie, płaszcze przeciwdeszczowe i na skutery. Znowu zaklęty las. Tym razem już bez herbaty ruszyliśmy prosto do kasy (150 000 rp/dorosła osoba) i na szlak. Doszliśmy na szczyt w niecałe dwie godziny poganiani przez prognozę pogody (za dwie godziny miało zacząć lać). Ponad 500 metrów przewyższenia. Szlak jest jeden słuszny i trudno z niego zboczyć (to w temacie „konieczności” zatrudniania przewodnika). Jest też dosyć szeroki i generalnie łatwy do przejścia. Najpierw dosyć płasko, potem podejście, kilka stromych momentów. Droga jest pełna drobnych kamieni i to chyba jedyna trudność, zwłaszcza przy schodzeniu w deszczu — łatwo się ześlizgnąć.
Zresztą co tu dużo gadać. Tą samą drogą zwożone są wózki pełne siarki o wadze do 200 kg! A zwożą je drobni Indonezyjczycy, poruszający się w klapkach. „Wulkanizatorzy”, jak nazwały ich dzieciaki, no bo przecież pracują na wulkanie. Umęczeni, ale przemili i zawsze chętni do zrobienia sobie przerwy i pogadania. Koniecznie kupcie od nich kawałek siarki (my wybraliśmy taki w kształcie Hello Kitty). Nie proszą o wiele, zazwyczaj nawet nie podają ceny, licząc na łaskawość i zrozumienie turystów. A robotę mają nie do pozazdroszczenia. Choć niewątpliwie w wyjątkowych okolicznościach przyrody, co dotarło do nas na szczycie. Przywitał nas błękit nieba i turkus wulkanicznego jeziora, co chwila chowające się za oparami siarki. A pomiędzy skałami i w głębi krateru ruch jak w ulu. Dziesiątki górników na własnych ramionach wnoszących kosze pełne siarki (do 80 kg) na szczyt krateru, by tam przepakować je na wózki (ponad 200 kg) i zwieźć na dół. Robiliśmy wszystko, by nie wchodzić im w drogę i nie przeszkadzać w pracy, choć ścieżki prowadzące w dół krateru były bardzo wąskie. Mimo wszystko mieliśmy wrażenie, że byli zadowoleni z wizyty. Chętnie przystawali na pogawędkę, opowiadali o swojej pracy bez użalania się. Byliśmy tylko my i górnicy. W ciągu dnia mało osób tu zagląda. Nie rozumiemy dlaczego. Czyżby błękitne ognie, widziane tylko nocą, miały być największą atrakcją Ijen?
PRÓBA III
Istniał tylko jeden sposób, by się o tym przekonać, dlatego też nie odpuszczaliśmy myśli o nocnym wejściu na wulkan. Jednak zdecydowanie bez dzieci. Jakoś nie wyobrażałam sobie, aby trasa w ciemnościach mogła być dla nich atrakcją, stawiającą na nogi w samym środku nocy. Chyba szczęśliwie wyszło z tymi deszczami. Na dziennym wejściu skorzystaliśmy o wiele bardziej — był czas na zabawę, bieganie, podziwianie widoków, rozmowy z górnikami. No i przede wszystkim wszystko było widać. Wszystko poza błękitnymi ogniami ma się rozumieć :). Przyjrzeliśmy się im raz jeszcze na fotografiach tych, co szli na szczyt nocą. Wzruszyliśmy ramionami i absolutnie nie zmartwiliśmy się faktem, że o 1 w nocy obudził nas deszcz.
Komentarze