Mieliśmy ochotę na wycieczkę. Z dziećmi na Sri Lance, bo akurat zebrała się ekipa, w gorącą leniwą niedzielę – trzeba coś zrobić z takim potencjałem. Może więc Sinharaja deszczowy las?

Zacznę jednak od ekipy, bo to jak zrządzenie losu. Nasz gospodarz pyta się pewnego dnia „Czy Hanka to polskie imię?”. Brzmi jak nasza Hanka myślę. „Bo za kilka dni przyjeżdża tu Hanka z dwójką dzieci.” Nie dowierzaliśmy, jednak kiedy pewnego dnia wróciłam z pracy zastałam Marysię, gadającą jak nakręcona. Po polsku. Z Hanką :). Niedługo potem zwlekli się z łóżka Kasia i Karol. Kilka lat starsi od Marysi, co wbrew moim obawom nie było żadną barierą w zbrataniu się pełną gębą. Na jeden tydzień rodzina Hanki powiększyła się o Marysię, zaś Marysia przez jeden tydzień miała rodzeństwo i ukochaną starszą siostrę. To była pełnia szczęścia.

Na jeden tydzień rodzina Hanki powiększyła się o Marysię, zaś Marysia przez jeden tydzień miała ukochaną starszą siostrę.

No więc co z tą leniwą niedzielą począć? Deszczowy las jest ni to daleko, ni blisko. Niemal 5 godzin autobusem, więc potrzeba przynajmniej dwóch dni, a tych nie mamy. Ale skoro jest ekipa, możemy się zrzucić na szybszy transport. To dobre rozwiązanie, by zorganizować spontaniczną wycieczkę na Sri Lance. Wynajęliśmy samochód i wstaliśmy o 6 rano (znowu). Przed 10.00 byliśmy w górach, wśród dzikiej zieleni. W deszczowym lesie. 

Sinharaja (od singha — lew i raja — król) jest ostatnim pierwotnym lasem deszczowym na Sri Lance i jednym z ostatnich na świecie. Nastawiliśmy się więc na kolejny rodzaj safari, ale wyszło nieco rozczarowująco. Może to kwestia trasy, jaką wybraliśmy. Na widok trójki dzieciaków, dodatkowo tłumacząc się deszczami i pijawkami, przewodnik zdecydowanie odradził nam dłuższe trasy, rzekomo nie do przejścia. Ta zaś miała zakończyć się wizytą nad wodospadem, co ostatecznie nas przekonało. Dziwiliśmy się tylko, dlaczego ścieżką, którą robimy treking jeżdżą motory, przechadzają się kobiety z zakupami i biegają psy. Skoro tak to wygląda czy na pewno jest nam potrzebny przewodnik? No dobrze, może sami nie wypatrzylibyśmy wśród bujnej roślinności okazów tutejszej flory i fauny. Nie dostrzeglibyśmy kameleona, jaszczurek, węży, kolorowych ślimaków, czy najstarszego drzewa. Nie usłyszelibyśmy kilku cennych informacji o pierwotnym lesie. Za to zdecydowanie czulibyśmy się swobodniej. Zwłaszcza w kluczowym punkcie wycieczki — na wodospadzie. 

Dziwiliśmy się tylko, dlaczego ścieżką, którą robimy treking jeżdżą motory, przechadzają się kobiety z zakupami i biegają psy.

Nie ma nic bardziej orzeźwiającego, niż zimna kąpiel przy ogłuszającym huku wody. Po takiej kąpieli należy zalec na wielkim kamieniu, delektować się zielenią i odgłosami lasu. Oczywiście dzieci mają inny pogląd na ten temat — nie można przecież spocząć, należy wdrapać się na najwyższy z kamieni, zbudować tamę i przejść rzekę. No niech im będzie. Kluczowe jest jednak, aby robić to bez pośpiechu. Tym bardziej, że nasz tzn. trekking trwał krótko i czasu mieliśmy mnóstwo. 

Niestety przewodnik postrzegał to inaczej. Na marginesie wiele rzeczy postrzegał inaczej. Uważał na przykład, że jest w porządku zdejmowanie zwierząt z gałęzi, by ludzie mogli je pogłaskać i zrobić zdjęcia. My jednak postrzegamy to inaczej i za te numery napiwku od nas nie dostał. Przy wodospadzie natomiast kazał nam się szybko wypluskać i wracać do domu. Tłumaczenia, że dziękujemy mu, że możemy wrócić sami, że nie ma obaw, że my po prostu chcemy dłużej, nic nie dały. Okazało się nagle, że każda dodatkowa godzina ponad planowaną trasę kosztuje. Kosztują także tuk-tuki, które czekają już na nas przy parku, choć wcale nie deklarowaliśmy chęci powrotu tuk-tukami. Kosztowałby też lunch, który prawie na nas czekał w jedynej słusznej knajpie przy parku. Tu jednak miarka się przebrała, chociaż żołądki skurczyły się z głodu. Niemniej musieliśmy zapłacić za czas i święty spokój w deszczowym lesie. Choć zdawać by się mogło, że są one przypisane takim miejscom. 

Pozostał niesmak i jednocześnie niedosyt. Czuję, że w tym lesie można spędzić więcej czasu i odkryć ciekawe zakątki. Byle bez pośpiechu i z dobrym przewodnikiem. Tylko wodospad ocalił wrażenia. No i późniejsza wycieczka piechotą przez okoliczne wioski, wśród zieleni pól ryżowych i powalającej roślinności. 

By mieć lepsze wrażenia z wycieczki do Sinhagaja wybierzcie dłuższą trasę, koniecznie zaplanujcie odwiedzenie wodospadu (jest ich tu kilka) i dokładnie omówcie z przewodnikiem trasę, kwestię czasu i ceny za ewentualne zmiany planu. Pamiętajcie też o odpowiednim ubraniu — długie gacie, pełne buty. Choć może wygląda to śmiesznie, nogawki włóżcie do skarpetek. Pijawki czają się tutaj wszędzie.