Czasami Marysia buntuje się i nie zamierza chodzić. Wyprzedza nas wówczas o krok, staje nam na drodze i wyciąga ręce do góry. Być może znacie ten gest. No i chyba odkryliśmy klucz do sukcesu. Co zrobić, by Mary chciała iść dalej na własnych nogach? Droga nie może być prosta.  

W Malezji mają fajne dżungle. W Cameron Highlands także, choć chłodny klimat nie kojarzy się z tropikalnymi lasami. A jednak trekkingi po dżungli są jednym z powodów, dla których się tutaj przyjeżdża. Oczywiście oprócz herbaty.

Poświęciliśmy dżungli dwa dni. Nie były to wyczynowe trekkingi. Ani nie byliśmy do takich przygotowani, ani nie są one naszą mocną stroną. Poszliśmy tam, gdzie dało się dojść w trampkach. Pierwsza wycieczka trasą nr 4. Wyruszyliśmy z samego Tanah Rata. Wzdłuż kanałów, ścieżką wyłożoną kostką, odgrodzoną płotem, z przyzwoitymi mostami… Liczyliśmy, że zaraz wejdziemy w dżunglę, gdy nagle pojawił się parking. Potem był most, coraz gęściej od zieleni, może więc zaraz będzie dżungla. A tu nagle domy, kolejny parking, toalety i znowu ścieżka wyłożona płytkami. No dobrze, może to dopiero wstęp. Zanurzamy się ponownie w zieleń. Szukamy wodospadu, który miał gdzieś tu być. Być może go przeoczyliśmy, ale z mapy wynika, że musiałby być… przy parkingu? Zapomnijmy o nim i chodźmy dalej. Zaraz, zaraz co tam między tymi drzewami widzimy? Czy to namioty? Pole biwakowe proszę Państwa. Idziemy już ponad godzinę. Czy można tu liczyć na porządną dżunglę, czy może Malezyjczycy ją ucywilizowali?

Na szczęście kemping okazał się ostatnim cywilizowanym przystankiem. Dalej na prawdę była już dżungla. W ostatniej chwili, bo Marysia zaczynała się nudzić, ale w dżungli nastrój się odmienił. Bo czego tu nie można znaleźć — super patyki powykręcane we wszystkie strony, liście wielkie jak zielone parasole, schody z korzeni. Gdyby miała ze sobą plecak, wyniosłaby połowę dżungli.

Jeszcze bardziej spodobała się Marysi wycieczka do mossy forest. Trasa znajduje się jakieś 15 km od Tanah Rata. Podjechaliśmy skuterem. Asfaltowa droga prowadzi niemal na szczyt góry, pośród zielonych plantacji herbaty. Bardzo przyjemna wycieczka. Pierwsza część mossy forest jest nadzwyczaj cywilizowana. Właściwie czuliśmy się jak w amerykańskim parku narodowym. Parking pod samą trasą. Dookoła wzgórz labirynt drewnianych tarasów i pomostów, z miejscami na przystanek i punktami widokowymi. Nawet babcię można zabrać na taki trekking. Dla Marysi zaczęło wiać nudą, bo co to za wyzwanie. Co gorsza wszędzie schody, a tych ona nie znosi. Jednak za drewnianymi pomostami zaczął się prawdziwy mossy forest. Fantazyjnie poskręcane drzewa, obrośnięte mchem i roślinnością. Wyglądały jak niesamowite stwory. aż ciemno od ich gęstości. Nie wiadomo czy to pień, czy gałęzie, czy to jeszcze to drzewo, czy już tamto, czy to roślina, czy może jakieś zwierzę. Przedzieraliśmy się przez korzenie sięgające Marysi po same pachy, wpadaliśmy w dziury, ślizgaliśmy się na liściach. Mary wszędzie chciała wdrapywać się sama, a my mieliśmy wrażenie, że sił jej tylko przybywa. I nawet do głowy jej nie przyszło, by stanąć nam na drodze i wyciągnąć ręce w górę…

Malezyjczykom oczywiście nie udało się dżungli ucywilizować, ale trasy zostały doskonale przygotowane. Dobrze oznakowane, niebezpieczne miejsca zabezpieczone, punkty widokowe, miejsca na postoje. Było to dla nas dosyć zaskakujące. Pełna profeska w obsłudze ruchu turystycznego. Samych tras do wyboru jest sporo, każdy wyczynowiec w materii trekingu znajdzie coś dla siebie. Ich opis znajdziecie na każdej mapie. Przy tak dobrym przygotowaniu terenu przewodnik jest doprawdy zbędny.