Nasze życie na himalajskim szlaku wyglądało zgoła inaczej, niż większości ludzi wędrujących w kierunku Annapurny czy Everestu. Obce nam były pobudki o 6 rano i wyjścia na szlak przed wschodem słońca. Ale my mieliśmy inny priorytet — robić wszystko, by Marysia jak najdalej zaszła na własnych nogach.

A to oznacza, że śpimy, dopóki się nie wyśpimy. Powolnie zjadamy solidne śniadanie. Nikogo nie popędzamy i nie wprowadzamy nerwowej atmosfery. Wędrówkę zaczynamy leniwie, bo poranki nie są najmocniejszą stroną Marysi. Robimy przerwy. Zatrzymujemy się na jedzenie po pierwszych objawach głodu i marudzenia. Treking takim trybem jest jak najbardziej możliwy w Himalajach. Oczywiście na odpowiednich wysokościach. I oczywiście przy założeniu, że pójdziemy 2 razy dłużej niż standardowe czasy przewidują. 

Przeżyliśmy w Himalajach 5 dni. Bez przewodnika, bez tragarza, z jednym kolanem w ortezie i dwiema rozbrykanymi nogami 5. latki.

Kolejne wioski mijamy niemal co chwila, niemal jedna za drugą. Praktycznie każda z nich ma do zaoferowania miejsca noclegowe i posiłek. Można więc iść dopóki sił wystarcza, a ciemność nie przeszkadza. Korzystaliśmy z tego, bo Marysia z biegiem dnia zyskiwała na siłach, a po popołudniowej zupie niemal musieliśmy ją gonić. Mogła wskakiwać po kamieniach, gadając jednocześnie i poganiając ociągających się. Dodatkowo na trasie wiele się działo. Po pierwsze dzieciaki. Ich droga do szkoły jest zupełnie niesamowita, a jednocześnie długa i męcząca. Niejednokrotnie towarzyszyły nam przez kilka kilometrów, zagadując i zaczepiając. My byliśmy dla nich atrakcją, ale Marysię i tak bardziej pociągała… trzoda. Najpierw kozy — można do nich podejść, pogłaskać i nakarmić. Potem stada osłów, wnoszących do najwyższych wiosek wszelkie nawet cegły. Jej respekt wzbudzały bawoły i krowy. Frajdą były nawet kury i koguty. Tutejsze wioski są niezwykle urocze, nie tylko z powodu powalających widoków na najwyższe szczyty świata. Tradycyjna drewniana zabudowa, bardzo zadbane obejścia, tradycyjne metody uprawy. W jednej z z takich wiosek, w Ghandruku, zostaliśmy na dwie noce. A było jeszcze kilka, w których mieliśmy ochotę to zrobić (Tolka, Pothana).

Miejsca noclegowe z reguły gwarantują tylko to, co niezbędne. Drewniane łóżko, bardzo twardy materac i podobna poduszka. Bielone ściany i drewniana podłoga. Żadnych zbędnych sprzętów. Choć na pierwszy rzut oka warunki mogą nie wzbudzać zaufania, nie znajdziecie tutaj nawet mrówki. Skromnie, by nie powiedzieć biednie, jednak wszędzie bardzo czysto. Żadnego ogrzewania. Na życzenie dodatkowe koce. Nie mieliśmy własnych grubych śpiworów (jak widać można bez nich w Himalajach, nawet zimą), więc zawsze z nich korzystaliśmy. Może średnio wyglądają i ważą chyba z 5 kg, ale ogrzewają. Cena za górski apartament waha się od 100 do 600 rupii. Dokładnie tak — 100 rupii, 3 zł za 3 osobowy pokój. Jednak oszczędności poczynione na spaniu topnieją podczas jedzenia.

Mity krążą na temat cen jedzenia w górach. Rzeczywiście, są dwukrotnie wyższe, niż na nizinach. Jednak o czym my mówimy — dal bat 15 zł, momo 10 zł, zupa warzywna 7 zł, curry 15 zł. Solidna kolacja dla całej rodziny to koszt ok 40 zł. Szczególnie oszczędnym polecamy brać dal bat, do którego podawane są dokładki praktycznie bez ograniczeń. Dodam tylko, że wszystko super smaczne, świeże, warzywa rwane z przydomowego ogródka i podawane ze szczerym uśmiechem i wdzięcznością. Zazwyczaj praktykowane jest stołowanie się u ludzi, u których się śpi. Zwłaszcza, gdy zaoferowano nam nocleg za 100 rupii.

Dodam jeszcze, że aby wyruszyć na szlak, nawet tak łagodny, konieczne jest wykupienie zezwolenia na wstęp na teren Annapurna Conservation Area (2000 rupii) oraz karty TIMS (20 dolarów). Pozwalają one na jednorazowe wyjście w góry. Dzieci nie płacą.