Tajskie jedzenie to temat rzeka. Opowiemy więc o tajskim jedzeniu na naszym domowym stole. O naszych ulubionych smakach, jedzeniowych zwyczajach i słabościach na talerzu.

Nasze popisowe śniadaniowe danie to pomysł Marcina. Jest połączeniem tajskich składników i europejskich zwyczajów. Nasi goście zazwyczaj są zaskoczeni, no bo „ryż na śniadanie?!”, ale wszystkich uszy się trzęsą podczas jedzenia. Oto: ryż kleisty, orzechy, dowolne owoce. Wszystko polane kokosowym mlekiem i jogurtem. Pożywność tego dania nie pozostawia złudzeń.

Kau niau, czyli ryż kleisty. To jedno z pierwszych słów, jakich Marysia nauczyła się po tajsku. Uwielbia go na każde danie, jako dodatek, jako przekąskę i jako deser. Małe woreczki ze sklejoną kulką ryżu można kupić wszędzie za 5 bth. Można podjadać go, idąc ulicą. Podczas obiadu kau niau służy jako sztućce — kulką ryżu nakłada się potrawę. Może też być bazą do deserów. Słodka przekąska, którą często podjadaliśmy to kau niau z bananami, zawinięty w liście bananowca.

Szybki lunch „łapiemy” na ulicy obok domu. Często są to „patyczki”, czyli grillowane wątróbki, wieprzowe szaszłyki, udka kurczaka lub całe ryby. Marysia z lubością zjada najtłustsze kawałki, które nazywa kartofelkami. Nie wiemy skąd się to wzięło. Chyba kiedyś na prawdę myślała, że tłusty skwarek na patyku to mały ziemniaczek. Do tego nasza ulubiona sałatka — som tam. Tego Mary nie dotyka, bo cholerstwo wypala język nawet w wersji mai pet, czyli „nie ostro poproszę”. To sałatka rodem z Isaanu na bazie zielonej papai, z pomidorami, orzeszkami, chilli i suszonymi krewetkami. Jeśli szukacie miejsca, gdzie sprzedają som tama, rozglądajcie się za dużym moździerzem. W nim sałatka jest przygotowywana.

Nasz ulubiony kolacyjny zestaw to laap mu. Kolejne danie z Isaanu. Mielona wieprzowina z miętą, kolendrą, mielonym, zarumienionym surowym ryżem i chilli. Je się ją rękoma, z pomocą kleistego ryżu. Czasami jedliśmy ją w wersji pla, czyli z ryby. Pyszność, ale również nie dla Marysi. No i oczywiście hot pot. To bardzo „towarzyskie” danie. Najpierw na stole pojawia się wielki ceramiczny gar na podgrzewaczu. W nim znajduje się delikatny bulion. Do tego podawany jest talerz pełen wybranych mięs lub owoców morza, makaronu i zieleniny. Gdy bulion się zagotuje wrzucamy zawartość wedle uznania. Zazwyczaj ktoś przejmuje rolę mistrza ceremonii, który miesza, dogląda, dodaje i rozlewa do miseczek.

Zupy, zupy, zupy. Każdy z nas zaliczył ostrą zupową fazę. Jest ich tyle, co kucharek stojących na ulicy. Pyszne, uzdrawiające. Pochłania się je mimo temperatury na dworze. Zazwyczaj należy tylko wskazać, który makaron sobie życzymy. Marysia uwielbiała jeść zupy na części, np. wyjadała kulki mięsne, potem makaron, na końcu piła zupę. Uwaga, do zup lubi się tutaj dodawać sporo MSG. By uniknąć odrętwienia języka, należy krzyknąć „mai, mai”, gdy kuchara sięga po biały proszek. Lokalsi lubią mocno osłodzone zupy. Obserwowany przez nas rekordzista dosypał do miseczki 3 stołowe łyżki cukru. Tego zwyczaju nie przejęliśmy.

Nasze świeże odkrycie to kau soi. Zupa curry z nóżką kurczaka, zieleniną, limonką i dwoma rodzajami makaronu — ryżowym i smażonym. Inne danie, na które namiętnie się wybieraliśmy, to gotowany kurczak wyłożony na ryżu. Powalająca prostota.

Czytając własne słowa mam wrażenie, że straszni z nas mięsożercy. Jednak korzystaliśmy też z faktu, że Azja to królestwo owoców morza. Na te specjały udawaliśmy się do przystani w Nonthaburi. Wystarczyło podejść do lodowego stołu, wskazać placem co chcemy i zdecydować, jak danie ma zostać przygotowane. Smażone, w folii, na parze, z grilla? Ech, miska świeżych małż z kolendrą i cebulką za 7 zł.

W Bangkoku znajdziecie wszystko, czego szukacie. Także w temacie kulinariów. Namiętnie romansowaliśmy z kuchnią japońską. Marysia rozkochała się w sushi. Powiecie, że nic dziwnego, jest przecież z ryżem. Ależ nie, ona z lubością pochłaniała sashimi. My zaś chętnie pochłanialiśmy wszelkiej maści rameny. Zakochaliśmy się także w zaru soba. To kolejna pochwała prostoty — zimny makaron gryczany, który macza się w sosie mentsuyu z dodatkiem tartej rzodkwi, wasabi i szczypiorku.

Rany, jedzenie to temat rzeka. Nie nadaje się na jednego posta. Jak jeszcze pomyślę o Chinatown… Zapytacie po tym wywodzie, czy czegoś mi brakowało? Tylko serów.